Posłuchaj zapisu audio całej rozmowy.
Nie da się ukryć, że to właśnie Czarny Album był inspiracją dla tej trasy. Kiedy dzisiaj patrzysz wstecz, jak wspominasz proces jego powstawania?
Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że było to bardzo interesujące doświadczenie. Do dzisiaj na koncertach gramy wiele z tych utworów. Nie wyobrażam sobie zejść ze sceny nie wykonując chociażby „Sad But True”, „Enter Sandman”, „Nothing Else Matters”, czy „Wherever I May Roam”. Fani by nam tego po prostu nie wybaczyli. Jest jednak kilka takich utworów, które nigdy nie wybrzmiewały na żywo. Zanim więc tak naprawdę ruszyliśmy w tę trasę, musieliśmy sobie przypomnieć jak się te nieobecne kawałki w ogóle grało. Niektórych z nich nawet nie słyszeliśmy od 20 lat, a co dopiero wyjść na scenę i zrobić z tego materiału cały koncert. Była to zatem ciekawa wyprawa szlakiem wielu dobrych wspomnień. Od nowa uczyliśmy się riffów i solówek. Pamiętam, że w czasie pracy nad tym krążkiem mieliśmy sporo obaw, co do tego jak zostanie on przyjęty. Zebranie wtedy wszystkiego w spójną całość zajęło nam sporo czasu i wymagało od nas mnóstwa energii. Tym milszy był zatem powrót do tych wspomnień. 20 lat później wiemy, że była to dobra decyzja i niczego nie żałujemy.
Czy nie żałujesz jednak trochę tego, że okładka Czarnego Albumu jest tak minimalistyczna?
Moim zdaniem jest idealna (śmiech). Jest czarna i dokładnie o to chodziło. Zależało nam na utrzymaniu czystego wyglądu i prostocie. A co może być bardziej prostego niż cała czarna okładka? Pewnie, mogliśmy tam dorzucić kilka elementów dekoracyjnych i ją czymś przyozdobić, ale wtedy właśnie na czymś takim nam zależało.
Riffy w „Enter Sandman” są twoim dziełem. Czy z pozostałych swoich utworów na tej płycie jesteś równie dumny?
Pewnie, że tak. Jednym z moich ulubionych na tej płycie jest chociażby główny riff w kawałku „Of Wolf and Man”. Jest tak między innymi dlatego, że to, jak ja go napisałem i jak on brzmiał dla mnie, miało się nijak do tego jak postrzegali go Lars i James. To było tak, jakbyśmy słyszeli dwie zupełnie inne melodie. Ta sytuacja pomogła mi zrozumieć, że każda osoba może muzykę odbierać na wiele różnych sposobów. Zawsze bardzo mi się podobała ta koncepcja.
Co więcej, mam wrażenie, że 10 maja będziemy mieli nawet szansę posłuchać tego kawałka (śmiech).
Jeśli jest na Czarnym Albumie, to możecie być tego pewni (śmiech).
Całkiem niedawno słuchałem audycji radiowej Howarda Sterna, w której gościem był Lars. Wspomniał on tam, że podczas nagrywania kawałka „Junior Dad” z albumu Lulu, razem z Jamesem bardzo mocno się nim wzruszyliście. Co jest takiego wyjątkowego w tym kawałku?
Przede wszystkim chodziło o sam tekst. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, gdyż kilka tygodni wcześniej sam straciłem ojca, a „Junior Dad” opowiada właśnie o tej relacji jaka jest między ojcem a synem. Kiedy zaczęliśmy nagrywać ten kawałek niemal od razu zacząłem myśleć o swoich dzieciach i tym jak blisko byłem zawsze z moim tatą. Pamiętam, że bardzo mnie to dotknęło i musiałem na chwilę wyjść ze studia, żeby ochłonąć. Łzy same zaczęły płynąć i nie dało się ich powstrzymać. Zabawne w tej sytuacji było jednak to, że kiedy wyszedłem do kuchni, aby pobyć przez chwilę sam, zaraz za mną wparował James, który też uronił kilka łez. Podejrzewam, że miał w tamtej chwili podobne myśli w głowie, co i ja.
Jakiś czas temu miałem przyjemność przeprowadzić wywiad z Joe Satrianim, który opowiadał mi, że byłeś kiedyś jego uczniem. Z jego strony nie usłyszałem nawet jednego złego słowa pod twoim adresem, natomiast jestem ciekawy, jak ty zapamiętałeś to doświadczenie? Czy praca z Satchem pomogła ci w jakiś sposób się rozwinąć?
Joe poznałem w 1982 roku, kiedy jeszcze, żaden z nas nie mógł się pochwalić jakimkolwiek doświadczeniem płytowym. Było to jednak dla mnie coś naprawdę niesamowitego. Satch zawsze grał w bardzo charakterystyczny i oryginalny sposób. To nie zmieniło się od czasu kiedy go poznałem. Do chwili kiedy go poznałem nie przypuszczałem, że jest to nawet możliwe. Otworzył mi tym oczy, na to jak wielki drzemie potencjał w uczeniu się różnych gatunków muzyki. Pamiętam, że na naszych spotkaniach graliśmy wszystko od rocka, przez blues i na jazzie kończąc. Joe był w tym świetny. Pomógł mi dzięki temu zrozumieć w jaką stronę chcę się rozwijać. Był dla mnie naprawdę źródłem inspiracji. Zawsze kiedy opowiadałem swoim znajomym o nim, nakłaniałem ich, aby przyszli posłuchać mojego nauczyciela od gry na gitarze, ale nikt nie chciał mi uwierzyć, że jakiś tam belfer może naprawdę być rewelacyjnym muzykiem (śmiech). Reszta, jak to mawiają, jest już historią.
W swojej kolekcji masz naprawdę sporo genialnych wioseł. Czy jest jednak pośród nich takie, które cenisz ponad wszystkie inne?
Uwielbiam grać na większości z moich gitar. Każda jest wyjątkowa na swój sposób. Strasznie lubię sięgać chociażby po moją „Mumię”. Nie tylko wygląda dobrze, ale i brzmi doskonale. Zawsze świetnie mi się na niej grało. Podobnie sprawa ma się z moim czarnym Jacksonem, na którym gram od czasu trasy koncertowej promującej krążek Master Of Puppets. Mam również naprawdę sporo gitar firmy Vintage, które zawsze bardzo lubiłem z powodu ich charakterystycznego brzmienia. Jeśli jednak miałbym wskazać jedną, bez której ciężko by mi się było obyć to najpewniej byłaby to właśnie „Mumia”.
Jako zespół macie coś na wzór talentu do chodzenia pod wiatr. Często robicie rzeczy, które są różnie odbierane w środowisku metalowców i zbieracie przez to niemałe bęcki. Wystarczy spojrzeć na czasy mainstreamowych Load i Reload czy chociażby waszego ostatniego projektu z Lou Reedem. Czy niektórzy fani ciężkiej muzyki nie są przypadkiem trochę za bardzo zamknięci na nowe brzemienia?
Od zawsze gramy dokładnie taką muzykę jaka nam się w danym momencie podoba. Jeśli ludzie potrafią to uszanować i identyfikują się z naszym materiałem to świetnie, jeśli natomiast z jakichś względów nie mogą tego zrozumieć to wypada mieć nadzieję, że kiedyś w końcu to do nich trafi (śmiech). Mniej więcej tak do tego pochodzimy. Nie wolno ci zacząć się zastanawiać nad tym czy coś się będzie ludziom podobało. Każdy artysta powinien skupić się na tym co chce zrobić i nie zadawać sobie głupich pytań o to, czy będzie on w stanie tym kogoś potem zainteresować. Jeśli coś jest dla mnie satysfakcjonujące kreatywnie to nie ma sensu szukać czegoś innego. Tak właśnie podchodzimy do naszej muzyki już od bardzo dawna.
Jak w takim radzie doszło do tego, że niegdyś zwykłe: „Nie podoba mi się” zmieniło się na przestrzeni kilku lat w: „Co za kupa g&%#$”? Dlaczego krytyka jakiegoś utworu czy albumu musi się zawsze przekształcać w festiwal wyzwisk i nienawistnych opinii?
Nie można kogoś zmusić do polubienia jakiegoś utworu. W naszym przypadku jest dokładnie tak jak już wspomniałem – robimy to co według nas jest ciekawe i kreatywne.
Czy sądzisz, że to może Internet miał wpływ na taki stan rzeczy?
Osobiście nie przejmuje się tym, co ludzie piszą w Internecie (śmiech). Bardzo często są to opinie ludzi, którzy albo nie mają odpowiedniej wiedzy i przygotowania albo po prostu sami nie wiedzą co mówią.
Lada dzień zagracie na festiwalu Sonisphere w Polsce. Jak wspominasz koncerty w naszym kraju?
Pamiętam, że pierwszy raz w Polsce byliśmy w 1987 roku. Jest to dla nas bardzo wyjątkowe miejsce, gdyż to właśnie tutaj zagraliśmy jeden z pierwszych naszych koncertów w tej części Europy. Towarzyszy temu bardzo dużo dobrych wspomnień. Fajnie będzie znowu przyjechać do Warszawy i dać koncert.
Rozmawiali Marcin Kubicki / Julek Biernacki