W ciągu kilku minionych lat muzyk podróżował do Turcji i Norwegii, zrobił 9000 mil prze Amerykę, od Nowego Yorku po Alaskę, w przerobionym szkolnym autobusie. Pracował w slumsach Nairobi, prowadził studio nagraniowe i opiekował się grupą nastolatków w południowym Londynie. Pomimo tak wielu zajęć, w różnych częściach globu, Josh prowadził jeszcze jedno życie – to wewnętrzne. Patrząc w głąb swojego serca i duszy – muzyką, słowami i głosem, który wbija w fotel – wracał z wszystkim co znalazł w sobie.
Rezultatem jest debiutancki album o niezwykłym pięknie, sile i głębi. To album jednocześnie klasyczny i nowoczesny, a tematy, które porusza – miłość, lojalność, moralność, samotność – wieczne. Josh wspomina, że jego inspiracją do grania była grupa The Beach Boys: To był zespół, który kochałem najbardziej jako dorastający chłopak i stale mam na ich punkcie obsesję. Kiedy byłem dzieckiem, dziadek dał nam pianino. Pamiętam, że jako sześciolatek uczyłem się na nim grać In My Room i prosiłem siostry, żeby śpiewały razem ze mną, ale nie były z tego powodu zachwycone.
Ojciec Josha pracował jako DJ na Malcie i w Niemczech, zaszczepił synowi miłość do Briana Wilsona, Burta Bacharacha I Marvina Gaye`a. Kolejną inspiracją młodego muzyka stała się muzyka chóralna, która była częścią życia jego rodziny, uczęszczającej do kościoła w hrabstwie Laurie Lee. Echa tej fascynacji słychać w utworach „Bones” czy „Wonder”.
Muzyka Johna jest jednocześnie smutna i euforyczna. Można go porównać do takich artystów jak Bon Iver, James Blake, Fleet Foxes.