Pierwszego dnia zaprezentowały się młode stażem kapele z różnych rockowych podwórek. Ponieważ był to czwartek, po „Dniu w Którym Odwołały Występ Machine Head, Epica, Arch Enenmy i Tiamat” na podszczytnickim lotnisku z dużym opóźnieniem wystąpił w roli gwiazdy Jelonek. W piątek, po rezygnacji z uczestniczenia w Hunterfeście zespołu Hunter, w roli głównej atrakcji wieczoru zaprezentował się Flapjack. Przed poznaniakami zagrały m.in. Lipali, Orbita Wiru i walijczycy z Funeral For A Friend.
Najwięcej uczestników festiwalu zjawiło się, na osławionym lotnisku w Szymanach, w dniu koncertu największego metalowego zespołu grającego rockandrolla. Zanim jednak usłyszeliśmy „Good Evening. We’re Motörhead. We play rock’n’roll”, warto było obejrzeć i posłuchać Vadera, Acid Drinkers i – jeśli ktoś jest fanem – Tarji Turunen. Dość niecodziennie prezentował się też koncert Los Pierdols, którzy swoją twórczość określają mianem „death cabaret”. Ich żarty są mniej i bardziej udane (fajnie wypadł np. pantomimiczny cover utworu zespołu Machine Head), ale zwraca uwagę głos narratora puszczany z taśmy i, wzorowany bardziej na Brujerii niż Slipknocie, patent z zakrywaniem twarzy.
Na Dużą Scenę w sobotni wieczór, tuż przed solidnym deszczem, wyszedł Vader. Okrzepły już, „nowy” skład, z Wackiem Kiełtyką, Pawłem Jaroszewiczem i Tomaszem Rejkiem, zagrał pod dowództwem Piotra Wiwczarka rewelacyjny koncert. Mimo obaw, światła i dźwięk robiły wrażenie. Forma Vogga, Paula, Reyasha i Petera też, ale to akurat norma. Trudno zaś nie skomentować ogólnej sytuacji, więc Peter zaczął od „Mimo kaszany, gramy!”. I zagrali. Piekelnie udanie. Jeszcze bez nowych utworów z „Necropolis”, ale z „Dark Age”, „Sothis”, “Silent Empire”, „Crucified Ones”, “Black To The Blind”, “Epitaph”, “Rise Of The Undead”, “Testimony”, “Shadow Fear” i “Death In Silence”. Co kilka utworów Peter zagajał publiczność o samopoczucie i podjudzał do jeszcze bardziej szalonej reakcji. W końcówce zachęt już nikt nie potrzebował, bo „Carnal”, “Wings” i “This Is The War” zawsze podrywają tłumy. Szczególnie, jak wcześniej tłumy usłyszą ze sceny „troskliwe” i mobilizujące nawet podeptanych i pijanych: „co, zmęczeni?”…
Kiedy Vader dorzynał ostatnich najtwardszych, na Scenie Rockmetalshop do ataku szykowali się Acid Drinkers. Ich koncert, był podsumowaniem dwudziestu pięciu lat Acids, jak poinformował ze sceny Titus (choć mi wychodzi, że grają 23 lata, od 1986, ale to on jest w tej kapeli, a ja się nie znam;). Jubileusz uświetnili odegraniem reprezentantów głównie ze starszych płyt. Zaczęli od “Del Rocca”, “Barmy Army” i “Megalopolis” z „Are You Are Rebel?”. Coverowego „Fishdicka” reprezentowało „N.I.B.” Black Sabbath, a “Strip Tease” dawno niesłyszany “Poplin Twist”. Później było równie przebojowo i rasowo. Głównie dzięki charyźmie Titusa. Koniec sztuki, przed bisami, był bardzo emocjonalny dzięki dwóm utworom z „Verses Of Steel”: „In a Black Sail Wrapped” i „Swallow the Needle”. Szczególnie ten drugi, z wyciszonym wstępem, przypominał o zmarłym przedwcześnie Olassie. Rozwinięcie to już totalny czad, w którym świetnie odnajduje się Wojtek Moryto, czyli Jankiel, gitarzysta pomagający Acidom na koncertach. W sumie wyszedł im bardzo udany set, podczas którego łatwo było zapomnieć o wszelkich troskach i niepowodzeniach…
Podczas koncertu Tarji mogło podobać się, że grają z nią Doug Wimbish (z Living Coloür) na basie i Mike Terrana na perkusji (znany z Masterplan, Rage i zyliona innych kapel, zresztą w Zylion też grał;). Oczywiście mogło się też mniej podobać połączenie ich gry z wiolonczelą i świdrującym głosem samej ex-wokalistki Nightwish. I właśnie się nie podobało. Dzięki czemu można było pokontemplować ogrom niewykorzystanej przestrzeni szymanowskiego lotniska i sprawdzić szczelność parasoli, pod którymi rozstawiono stoły i ławy, a na które (jak i na wszystko wokół) zaczął padać deszcz.
Niemalże przez cały wieczór z mniejszą lub większą zaciekłością lało, więc i Motörhead oglądaliśmy nie bacząc na to, że mokniemy. Po długich próbach technicznych i kilku soft rockowych przebojach, puszczonych z niewielką głośnością, na Dużej Scenie zgasło światło. Co wzbudziło wrzask podniecenia przemieszany z okrzykami trwogi. Ekscytowali się fani, a niepokoili ci, którzy pamiętali, że w czwartek dość długo nie było prądu. Tym razem był to celowy zabieg. Na scenę weszli, oświetleni punktowcami, Phil Cambell (z lewej) i Lemmy (z prawej). Za nimi krzątał się płowowłosy Szwed, czyli – jak przedstawił go później Lemmy, „najlepszy perkusista świata” – Mikkey Dee. Po otwierającej każdy koncert Motörhead historycznej formule, wypowiedzianej przez dopalającego papierosa Lemmy’ego, przywalili „Iron Fist”. Bez zbędnych ceregieli, z ogromnym luzem i nieokiełznanym czadem, grali kolejne stawiające włosy na plecach killery. Usłyszeliśmy „Stay Clean”, pancercne „Be My Baby” w którym szczególnie brzmią słowa „hardcore, hardcore” wycharczane przez Lemmy’ego. Następnie, z jeszcze nowszej płyty, ubiegłorocznej „Motörizer”, wyjątkowo zapowiedziany „Rock Out”, po czym wypłynęło, na riffach Campbella, także poprzedzone kilkoma słowami, znacznie starsze „Metropolis”. Przed „Another Perfect Day” Kilmister posłużył się tym samym żartem, co na innych festiwalach. Przypomniał, że to tytułowy utwór z albumu z 1983 roku, „kiedy was jeszcze na świecie nie było”. Po „I Got Mine” znowu zgasło światło, a w powstałym w ten sposób mroku, Phil zagrał solo, dzięki któremu mogli się odświeżyć Lemmy i Mikkey. Gitarowe popisy jakoś mnie nie pobudzają, za to liczyłem, że miejsce na solowe fiku-miku będzie miał też perkusista, co w wykonaniu akurat tego bębniarza może być ciekawe. Po kolejnych dwóch utworach, doczekaliśmy się. Zwieńczeniem „In The Name Of Tragedy” było indywidualne show Mikkey’ego Dee. Prezentacja różnych technik gry, której towarzyszyły popisy oświetleniowca, robiły ogromne wrażenie. Zabrakło mi „sztuczki z pałeczkami”, ale później okazało się, że podczas setu Motörheadu niczego nie można żałować. No, może poza brakiem „Orgasmatron”, ale w tym roku właściwie nigdzie go nie grają. Znany z płyty „1916” radosny „Going To Brazil” Lemmy znowu zapowiedział, wspominając, że napisał ten kawałek podczas pierwszego lotu do Brazylii, co zresztą dość jasno wynika z tekstu… „Sztuczka z pałeczkami” polega zaś na tym, że ten podstarzały Zwierzak z Muppetów, zwany Mikkey’em Dee, grając „Killed By Death” (które rozgromiło najtwardszych), jedną ręką gra to, co powinien obiema, po to, żeby móc wyrzucać jedną pałeczkę i natychmiast sięgnąć po następną, którą również ciska wysoko za siebie. Na większych scenach robi to z taką prędkością, że tworzy się za nim pióropusz z pałek, tu trochę zwolnił, a i tak trafił rykoszetem Lemmy’ego. Po genialnym „Killed By Death” Mr. Kilmister uprzejmie poinformował, że oto będzie „ostatni tymczasem” utwór, po czym zagrali „Bomber”, chyba jeszcze szybciej, niż zwykle i faktycznie odeszli! Scenę znowu spowiły ciemności, a techniczni, pośród donośnych okrzyków „Motörhead!!! Motörhead!!! Motörhead!!!”, instalowali jakieś dziwne połączenie krzesła z mini-perkusyjką. I bardzo dobrze, bo dzięki temu usłyszeliśmy „Whorehouse Blues”. Zagrane na dwie gitary akustyczne Phila i Mikkye’ego (który nogami obsługiwał mini-perkusyjkę) oraz harmonijkę Lemm’a, osobliwie wyglądającego bez przewieszonego przez ramię basu rickenbakera. Ostatnie dwa bisy, „Ace Of Spades” i superwydłużona wersja „Overkill”, z pewnością usatysfakcjonowały wszystkich, którzy tego dnia przybyli do Szyman. A może i pozwoliły zapomnieć o problemach z poprzednich dni tym, którzy przyjechali na Hunterfest planowo, w czwartek. O czym mogło świadczyć pełne nadziei trwanie w bezruchu, kiedy muzycy Motörhead zeszli po pożegnaniu ze sceny przy wtórze sprzęgającego się basu, dla wzmocnienia efektu, opartego przez Lemmy’ego o piec przed wyjściem. Po prostu mieliśmy nadzieję, że polecą Metalliką i jeszcze trochę się poprzymilają, ale zostali sobą, czym najskuteczniej zachęcili do spotkania podczas kolejnego koncertu najfajniejszego metalowego zespołu grającego rock’n’rolla. Oby jak najszybciej.
PS.: Kilka słów na temat organizacji festiwalu. Informacje o tym zamieszaniu dotarły do ludzi na całym świecie. Zespoły, które odwołały występy, ogłosiły na swoich stronach internetowych, że próbowano je w Polsce oszukać. Rozżaleni fani muzyki, którzy nie zdecydowali się na przyjazd do Szyman, i którzy najprawdopodobniej nie odzyskają pieniędzy za bilety (w jednym z oświadczeń czytamy, że będzie to możliwe tylko po okazaniu paragonu lub faktury, a nie znam zbyt wielu osób, które przechowują takie dowody) mówią wprost, że nie dadzą się więcej nabrać. Mogą więc przestać jeździć na koncerty. Plusy w postaci ostatniego dnia z programem zbliżonym do planowanego i rewelacyjne koncerty zespołów, o których powyżej, nie zatrą złego wrażenia. Być może odrobina empatii i wczucie się w role tych, którzy zaufali organizatorowi, dałyby mu determinację potrzebną do spełnienia danych obietnic.