Pomysł na promocję to nieco szokujący. Na tyle, że co niektórzy muzyczni fundamentaliści posądzą pewnie Erykę o zagrania „pod publiczkę”. Rzeczywiście, poza ideą i wymową tego teledysku Badu chodziło też pewnie przy okazji o wywołanie małego skandalu – skandalu wydawałoby się godnego sezonowych gwiazdek, usilnie walczących o miejsce w show-businessie, a nie jej, divy współczesnego soulu. Niemniej tam, gdzie pomysły na artystyczną kreację większości gwiazd się kończą – tam Erykah Badu jedynie puszcza oczko do słuchacza, otwiera podwoje do swego królestwa. Królestwa nie tanich prowokacji, ale muzyki. „New Amerykah Pt. 2: Return of the Ankh” jest tego najlepszym przykładem.
Choć wydawnictwo to kontynuuje serię „New Amerykah” rozpoczętą wydanym w 2008 roku albumem „4th World War”, w gruncie rzeczy ze swoim poprzednikiem ma ono mało wspólnego. Przede wszystkim od strony tekstowej nie jest to album tak nafaszerowany tematami społeczno-politycznymi jak „Czwarta wojna światowa”. Filozofia Badu, skądinąd dość męcząca i przerysowana, niemalże zupełnie zniknęła. W jej miejsce pojawiły się takie nagrania, za które pokochaliśmy piosenkarkę z Dallas na debiutanckim, klasycznym już krążku „Baduizm” – nagrania o uczuciach. Erykah przestała być rzeczniczką zrozpaczonych utratą synów matek, nie jest już właściwie rzeczniczką nikogo. Mówi za to dużo o sobie, o miłości i różnych jej odcieniach. Banalne, ale za to jakże wspaniale naturalne! Zresztą Badu ma głos wprost stworzony do właśnie tego typu tekstów. Z jednej strony leniwy, marzycielski, delikatny; z drugiej zaś silny, charyzmatyczny, pewny. Nie sposób pomylić jej z nikim innym. O potędze jej wokalu świadczy chociażby to, iż momentami wydaje się jakby „odpływać”, uwalniać z węzłów narzucanych przez beat. Wtedy wkracza w inną sferę, ulokowaną dużo, dużo wyżej, gdzieś pomiędzy gęstymi chmurami. Jednocześnie wokal ten pozwala jej trzymać muzykę w ryzach, kontrolować ją. To nie ona dostosowuje się do instrumentów. To one do niej.
Różna od „4th World War” jest wreszcie muzyka. Jest to o tyle ciekawe, że producenci w przypadku obu tych wydawnictw właściwie się nie zmienili. Swoje trzy grosze dorzucili po raz kolejny m.in. Madlib, James Poyser, Karriem Riggins, Shafiq Husayn (SA-RA Creative Partners), Georgia Anne Muldrow i 9th Wonder. Ton temu wydawnictwu nadał jednak artysta, którego na pierwszej części „New Amerykah” brakowało (przynajmniej bezpośrednio, bo Badu wspominała o nim we wspaniałym „Telephone”, który notabene z powodzeniem mógłby się odnaleźć i na tym krążku). Mam tu na myśli J Dillę. Duch tego znakomitego, nieodżałowanego, zmarłego przedwcześnie producenta obecny jest w nagraniach „Return of the Ankh” niezwykle wyraźnie. Beaty jak „Gone Baby, Don’t Be Long” czy „Fall In Love (Your Funeral)” – oparte na mocnym, głębokim basie i partiach klawiszy – przez wiele lat były wizytówką najpierw jego, a potem jakże bliskiego mu Detroit. Z kolei „Umm Hmm”, „Incense” czy „Love” (ta ostatnia to już jego własna kompozycja, dwie poprzednie to dzieła Madliba) przypominają mi o innym już etapie kariery Dilli, a mianowicie jego przygodę z wytwórnią Stones Throw i tamtejszym, brudnym, zadymionym stylem produkcji. Są jeszcze takie utwory jak „Window Seat”, „Agitation” czy pierwsza część ponad 10-minutowego „Out My Mind, Just In Time” – bliskie pierwszym dwóm płytom Badu, „Baduizm” i „Mama’s Gun” (co istotne, w tworzeniu „Mama’s Gun” brał udział także Dilla).
Z „Return of the Ankh” mam o tyle problem, że nie do końca wiem, w jakim miejscu w dyskografii Badu wydawnictwo to umieścić. Jedno jest pewne – płyta ta nie jest naturalną kontynuacją ostatnich poczynań Eryki. Wprost przeciwnie, stanowi jakby zwrot w kierunku pewnych punktów w dotychczasowej twórczości wokalistki z Dallas. Jakich? Cóż, najchętniej drugą część „New Amerykah” potraktowałbym jako brakujące ogniwo między „Mama’s Gun” a „Worldwide Underground” – ogniwo jeszcze nie tak radykalne i eksperymentalne jak krążek z 2003 roku, za to nadal równie ciepłe, bujające i wiosenno-letnie jak „Mama’s…”. Takie rozterki warto jednak zostawić na bok. I cieszyć się, że Erykah Badu znów zaskakuje.