Zabawa rozpoczęła się na dobre kilka minut po 19.00, kiedy na scenę weszli oferujący solidną dawkę fusion Trombone Shorty & Orleans Avenue. Ich twórczość najkrócej można określić jako Dave Matthews Band na turbodoładowaniu. Grają mocniej i bardziej funkowo niż DMB, ale mimo to podobieństw znajdziemy mnóstwo. Przez 40 minut świetnie bawili się z krakowską publicznością pozostawiając ją rozgrzaną i gotową na danie główne.
Foo Fighters wyłonili się zza zasłaniającej scenę kurtyny ok. 20.30. Fani przywitali grupę morzem biało-czerwonych kartek układających się w polską flagę. Zespół odpowiedział porywającym od pierwszych dźwięków wykonaniem „Everlong” przechodzącego w „Monkey Wrench”. Jako trzecie zagrali „Learn to Fly”, podczas którego biało czerwone kartki zamieniły się w nalot papierowych samolotów. Później usłyszeliśmy „Something From Nothing”, jednego z dwóch (obok „Congregation”) reprezentantów ubiegłorocznej płyty „Sonic Highways”. Można się dziwić, że to tylko dwie piosenki, ale też napisy na dostępnych na stoiskach z merchem koszulkach nie zostawiały złudzeń – byliśmy w samym sercu „Broken Leg Tour”, a nie „Sonic Highways World Tour”. Swoją drogą, zespół kapitalnie wykorzystał marketingowy potencjał złamanej nogi Grohla sprzedając m.in. koszulki z nadrukowanym zdjęciem rentgenowskim przedstawiającym uszkodzoną kończynę.
Nastrojowo zrobiło się po szeptano-krzyczanym „The Pretender”, kiedy Dave przez kilka minut grał wolną wersję „Big Me” (brzmiącą zresztą podobnie do klasyka Perfectu „Nie płacz Ewka”). Zachowywał się jak dawno nie widziany kumpel, przeprosił za tak długą nieobecność, wspominał koncert w Sopocie w 1996 roku. Mieliśmy wówczas zaledwie 12 piosenek. Przed nami grał polski zespół metalowy. Nie pamiętam, jak się nazywali, ale pamiętam, że byli niesamowici – śmiał się opowiadając o występujących w Sopocie tego samego dnia Acid Drinkers. Potem podziękował ekipie technicznej, która podróżuje z Foos po całym świecie. Opowiadał o tym, jak w czerwcu złamał nogę (Grohl spadł ze sceny podczas koncertu w Szwecji) i o tym, jak bardzo nie chciał przerywać wtedy trasy koncertowej. Nie chcę wracać do domu, kocham moją pracę – zaznaczył. Przerwa okazała się konieczna, ale trwała zaledwie dwa tygodnie. Muzycy odwołali sześć europejskich koncertów i wrócili do Stanów, by 4 lipca ponownie pojawić się na scenie i zaskoczyć fanów ogromnym tronem, na którym siedział Grohl.
Wróćmy jednak do krakowskiego koncertu. Kolejną pozycją w setliście było wspomniane już „Congregation”, następnie „Walk” – pierwszy przedstawiciel krążka „Wasting Light”. Zanim muzycy zaczęli grać zaśpiewane przez perkusistę Taylora Hawkinsa „Cold Day in the Sun”, Dave przedstawił kolegów, a grupa zaserwowała fragmenty kilku klasycznych rockowych kompozycji. Świetnie usłyszeć na żywo choćby urywki „Eruption” Van Halen czy „Detroit Rock City” Kiss. Niewiele ustępujący Grohlowi pod względem charyzmy Hawkins zaśpiewał ponadto spopularyzowanego przez Van Halen „You Really Got Me” brytyjskiej formacji The Kinks, oddał także hołd Freddiemu Mercury`emu poprzez wymyślone przez wokalistę Queen wyjątkowe „call and response” w postaci „Eeo, eoo”.
Na rozdawanych publiczności przy wejściu biało-czerwonych kartkach jako jedna z przygotowanych przez fanów „akcji specjalnych” było chóralne śpiewanie refrenu „My Hero”. Dziwne o tyle, że sytuacja wydaje się na tyle oczywista, że chyba nie trzeba do niej dodatkowo motywować i zachęcać. Tak czy siak w „My Hero” Tauron Arenę kilkukrotnie rozdzierał ryk kilkunastu tysięcy gardeł (hala nie wypełniła się w 100%, co przy statusie zespołu i niewielkiej konkurencji w kalendarzu mimo wszystko zaskakuje). Pod adresowanym do „oldschoolowych” fanów „Breakout” z głośników popłynęły kolejne utwory z „Wasting Light” – tym razem „Arlandria” i „White Limo”. Następnie zespół zwolnił prezentując folkową kompozycję „Skin and Bones”, w której Chris Shiflett, Nate Mendel i Pat Smear zrobili sobie chwilę przerwy pozostawiając na scenie jedynie Grohla, Hawkinsa i klawiszowa – tutaj grającego na akordeonie – Ramiego Jaffee. Później Dave powiedział, że przecież mogliby być zespołem grającym „zwyczajne pioseneczki” intonując przy tym beatlesowskie „Blackbird”, ale zamiast tego chciałby pokazać nam „naprawdę głośne oblicze Foo Fighters”. Po takiej zapowiedzi nikt nie wątpił, że usłyszymy „All My Life”, będące na ogół sygnałem, że właśnie wkraczamy w decydującą fazę koncertu. Do końca zostało pięć utworów – nie wyróżniające się specjalnie „Times Like This” i „These Days”, pochodzące z debiutu „This Is a Call” zapowiedziane przez lidera jako pierwsza piosenka, którą zespół zagrał razem. Tuż przed wielkim finałem grupa zagrała jeszcze „In the Flesh?” z ikonicznego „The Wall” Pink Floyd. Chwilę wcześniej Dave wytłumaczył, że Foo Fighters nie bawią się w bisy, żegnają się z publicznością i nie schodzą ze sceny, by po dwóch minutach na nią wrócić. Artysta kolejny raz dziękował za znakomite przyjęcie, znów przepraszał (to właśnie wtedy nazwał siebie „głupim, pieprzonym dupkiem”), raczył się margaritą i obiecał, że Foo Fighters wrócą do nas wcześniej niż za 20 lat. Miałbym wtedy 66 lat, co byłoby śmieszne – stwierdził.
Przed nami jeden utwór. Jedyny, który zasługuje na to, by zamykać występy Foo Fighters. Rozciągnięte do niemal 10 minut „Best of You”, zaśpiewane przy gigantycznym wsparciu publiczności, chwyciło za serca nie tylko widzów, ale i samego Grohla. I kiedy po zakończonym występie zszedł z tronu, by utykając podejść do przodu i podziękować fanom, biła od niego radość dowodząca, że wciąż ma w sobie pasję. Foo Fighters to grupa nagrywające średnie, dobre lub bardzo dobre albumy. Wciąż nie mają płyty wybitnej, dlatego wydawać by się mogło, że na rock`n`rollowy szczyt dostali się nie do końca zasłużenie. Ale kiedy wychodzą na scenę, udowadniają, że nie mają sobie równych. A siedzący na tronie Grohl, jest dziś prawdziwym królem.