Na pierwszy ogień poszli You Me At Six, a zaraz po nich White Lies. Łączę ich występy w jednym akapicie, bo pewne wyobrażenie o tych koncertach można zdobyć właśnie przez ich zestawienie. O ile You Me At Six postawili, obok energicznej muzyki, na doskonały kontakt z publicznością (m.in. wyjścia do barierek; schlebianie tłumowi, że zna teksty), o tyle podczas White Lies można było właściwie nie zajmować się tym, co wizualnie dzieje się na scenie, ale po prostu położyć i delektować się zrównoważonym, precyzyjnym show.
Po show White Lies postanowiłem zostać jeszcze chwilę pod sceną główną i zobaczyć, jak prezentują się The Kooks. Przyznam, że wśród indie-rockowy kapel tę darzę największym szacunkiem. O ile jednak w studiu grupa z Brighton na ogół błyszczy, tu świeciła światłem cudzym, odbitym. Oglądając ich koncert, towarzyszyło mi uczucie deja vu. Każdy sceniczny gest, ruch, dźwięk – wszystko to przypominało mi występy innych indie bandów. I w gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic złego (bo show było pozytywne, radosne i roztańczone), gdyby nie to, że Kooks powielali tym samym błędy sobie podobnym. Zmasowany atak dźwięków, ledwo wyczuwalny, słaby wokal i perkusja, która napędzała… no właśnie, co? Często jeden i ten sam utwór. Jakże błogie były wówczas chwile, gdy z głośników rozbrzmiewała gitara akustyczna… Fanom (zwłaszcza fankom) najwyraźniej jednak to nie przeszkadzało, bo na każdą piosenkę reagowali niezwykle żywiołowo (bardzo fajnie wyszła także akcja z wypuszczeniem balonów podczas wykonywania „Junk Of The Heart”).
Na kilka minut przed godziną 22 opuściłem okolice głównej sceny i udałem się do namiotu na występ Kid Cudiego. Zdążyłem w sam raz, bo Cudi – co w zalewie wszechobecnego gwiazdorstwa wypada mu zaliczyć chyba na plus – zaczął grać jeszcze przed wyznaczoną godziną. Autor serii „Man On The Moon” porwał niemalże całą publiczność. Nie było momentu znudzenia, a jeżeli już, to chwile na złapanie oddechu. Zwłaszcza że wokalista konsekwentnie dawkował emocje i nie ugiął się pod presją fanów, którzy co rusz krzyczeli w większych grupach, by ich ulubieniec zagrał swój wielki przebój, „Day N Nite”. Owszem, Cudi w końcu wykonał ten numer, ale połączył je z innym hitem, „Memories” (którego głównym kompozytorem jest David Guetta). Trzeba przyznać, że wówczas szaleństwo wśród publiczności osiągnęło swój szczyt i aż szkoda, że Cudi ograniczył się do wyrywku „Day N Nite” i nie pociągnął tej piosenki dalej. Po występie została człowiekowi w głowie tylko jedna myśl – czemu Kid grał tylko w namiocie? Z takim repertuarem i rzeszą fanów powinien zająć wysokie miejsce w line-upie głównej sceny.
Na kilka godzin przed koncertem Cudiego informowaliśmy Was na Facebooku o tajemniczym gościu, który miał pojawić się na scenie obok wokalisty. Wielu z Was trafnie odczytało, że chodzi o Kanyego Westa. Niestety, pomimo jak najlepszych intencji obu panów do wspólnego występu nie doszło. Cudi wiedział, że West się pojawi. Jednak dopiero po zejściu ze sceny zauważył, że Kanye większą część koncertu obserwował z backstage`u. Artyści planowali powrót do publiczności na jeden utwór, ale było za późno – ekipa koncertowa zdążyła już złożyć sprzęt.
Po koncercie w namiocie szybko przemieściłem się znów pod główną scenę, by choć trochę nasycić swoje oczy i uszy występem Interpol. Byłem ciekaw, jak radzi sobie ten zespół po trzech latach, tyle bowiem minęło od czasu, gdy oglądałem ich na Open`erze. Cóż, wydaje mi się, że ci, którzy widzieli nowojorską formację w 2008 roku w Gdyni, i na dodatek nie byli tamtym show zachwyceni – nie powinni żałować ewentualnej nieobecności w Krakowie. Interpol zagrali bowiem kawałek solidnego, ale w gruncie rzeczy przewidywalnego i rzemieślniczego rocka. Bardzo słaby, ubiegłoroczny album nijak nie zyskał w moich oczach po tym koncercie.
Pierwszy dzień Coke`a postanowiłem zakończyć polskim akcentem, czyli koncertem Parias w namiocie. Trio już na samym początku postanowiło rozprawić się ze swoimi poza-Pariasowymi kompozycjami. Gdy więc Eldo wykonał „Jam”, a Włodi i Pelson „Wszystko wporzo”, poleciał już właściwie materiał wyłącznie ze wspólnego albumu raperów. Toporne brzmienie płyty zyskało na mocy podczas koncertu – silne, miarowe bity nieustannie mobilizowały publiczność, dzięki czemu właściwie przez cały czas ręce były obecne w górze. Szkoda jedynie, że o ile zagraniczni wykonawcy nie mieli problemu z rozpoczęciem koncertu na czas, Parias wyszli na scenę z ok. 15-minutowym opóźnieniem. W zderzeniu z poprzednimi występami uderzał także, niestety, pewien brak profesjonalizmu. Doskonale rozumiem, że występ na ziemi ojczystej pozwala na większą swobodę, ale jeśli raperzy między utworami zachowują sie, jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, a ich plan koncertu publiczność poznaje niejako „od kuchni” (Eldo, który zatrzymuje DJ`a, i przypomina mu, że przecież mieli zacząć pewien utwór w inny sposób), to coś tu jest nie tak.
Jakkolwiek pierwszy dzień CLMF 2011 prezentował co najwyżej dobry, solidny poziom, chyba można mu to wybaczyć, zwłaszcza że każda napotkana osoba powtarzała, iż prawdziwa zabawa czeka nas dopiero dziś, w sobotę, na koncercie Kanyego Westa.