fot. mat. pras.
Król reggae, wyznawca Jah i prorok Rasta, dzieciorób oraz rzecznik legalizacji marihuany. Te i inne równie często powtarzane określenia pojawiają się, gdy pada nazwisko Boba Marelya […] którego życie obrosło mitami. Ale przecież był Marley przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości, którym powodowały ludzkie namiętności, ambicje, pragnienia czy obsesje…
Obdarzony nieprzeciętnym talentem muzycznym, nie potrafił Marley poradzić sobie ze swoim pochodzeniem i ambicją bycia gwiazdą. Marzyło mu się rzucenie na kolana Ameryki, w której czarnoskórych obywateli chciał tchnąć ducha rastafariańskiej religii. Miał też słabość do kobiet, którą nazwalibyśmy dziś seksoholizmem. Ale nade wszystko nie miał głowy do polityki. Wielki, mały człowiek.
Rastaman na manowcach
W 1979 roku na Jamajce wrzało. Nieuchronnymi krokami zbliżał się czas wyborów powszechnych. Było jasne, że Michael Manley, stojący na czele rządzącej wyspą Ludowej Narodowej Partii (PNP), będzie musiał złożyć urząd w ręce Edwarda Seagi z opozycyjnej Jamajskiej Partii Pracy (Jamaica Labour Party).
W tym czasie walkach ulicznych zginęło lub zostało zabitych przez zamachowców blisko 800 osób. By ostudzić nastroje, Seaga (sterowany przez CIA, które nie chciało dopuścić do zrobienia z Jamajki drugiej Kuby), zasugerował ludziom z otoczenia Marleya, by ten dał plenerowy występ dla mas. W tamtym czasie muzyk miał na wyspie niepodważalny status gwiazdy i liczono się z nim tak bardzo, jak z nikim innym. Bob zgodził się, jakby nie pamiętając, że w utworze „Rat Race” z płyty „Natty Dread” (1974) zaśpiewał: „Rasta nie współpracuje z CIA” („Rasta don’t work for no CIA”).
Szybko zorganizowano więc „One Love Peace Concert”, który przeszedł do historii dzięki dwóm niecodziennym wydarzeniom. – Podczas jednego z utworów, za tańczącym w natchnieniu Bobem, w suchy, bezchmurny wieczór rozbłysła błyskawica. Kronikarze dopatrujący się znamion boskości w osobie artysty, szybko uznali to za kolejny dowód na korzyść swej teorii. Ale tamten wieczór przeszedł do historii z powodu pojednania Manleya i Seagi – relacjonuje w biografii „Catch A Fire” Stephen Davis. Na zachowanym filmie i zdjęciach widać, jak ciemnoskóry dredmen aranżuje uścisk dłoni obu białych polityków. Pokój na wyspie, której groziła wojna domowa, został uratowany. Marley po raz kolejny sprawdził się w roli wentyla bezpieczeństwa w swej ojczyźnie.
Uśmiechnij się Jamajko!
Cofnijmy się jednak o trzy lata. Jest jesień 1976 roku. Marley wydał właśnie płytę „Rastaman Vibration” i po trasie promującej ją w Ameryce, wrócił do Kingston. Tu znaleźli go wysłannicy lidera PNP, który chciał zbadać sympatie polityczne Marleya. A, że ten takowych nie miał, po krótkim namyśle zgodził się na występ podczas koncertu „Smile Jamaica”, który tak naprawdę miał być wiecem wyborczym populistycznej i lewicującej PNP Michaela Manleya. O mały włos Bob nie wziąłby jednak udziału w koncercie. 3 grudnia, dwa dni przed imprezą, do domu zamieszkanego przez rodzinę i przyjaciół artysty wtargnęło dwóch zamachowców, którzy oddali serię strzałów do znajdujących się w środku ludzi. Marley, zraniony w pierś i po rykoszecie w rękę, ocalał zasłonięty przez menedżera Dona Taylora, który przeżył mimo czterech postrzałów. – Pułapka w nocy, zastawiona przez społeczeństwo – zaśpiewa później w piosence „Ambush in the Night” z albumu „Survival” (1979), mając świadomość, że zrobili to najprawdopodobniej ludzie z konkurencyjnej JLP.
Rude boy forever
W trakcie tych dramatycznych wydarzeń Marley mieszkał już na przedmieściach stolicy, w przemalowanym na zielono-złoto-czerwono domu przy Hope Road. Należał on do Chrisa Blackwella, pochodzącego z Jamajki białego producenta i właściciela wytwórni Island (pod jej szyldem Bob nagrywał do końca życia).
Zamieszkiwała tu rodzina artysty, muzycy jego zespołu The Wailers i zbieranina rastamanów-ochroniarzy, którzy zajmowali się głównie paleniem marihuany i graniem w piłkę nożną jako drużyna House Of Dread. Dom szybko stał się azylem dla wszelkiego rodzaju typków spod „ciemnej gwiazdy”, którzy szukali schronienia przed policją lub zemstą wrogów z getta, w którym wychował się również Marley. Jak wspomina dziś Stephen Davis, kronikarz muzyka reggae, Bob zawsze znajdował on czas na rozmowę z młodocianymi gangsterami, z których niejeden miał na sumienie morderstwo. – Święcie wierzył w możliwość nawrócenia ich na dobrą drogę – dodaje Chris Salewicz, autor „Rude Boy”, bodaj najlepszej książki o Jamajce, w której przytacza wyprawę z Marleyem do więzienia Gun Court, gdzie Bob odwiedzał skazanych. Czasem udawało mu się kogoś z nich wyciągnąć zza krat lub skrócić karę. – Na moich oczach, w ciągu 20 minut muzyk wyjednał u naczelnika karceru zwolnienie Michela Bernarda, aktywisty oskarżonego o morderstwo z pobudek politycznych – pisze nasz Salewicz.
Czy była to zasługa daru przekonywania, czy dewaluacja wymiaru bezpieczeństwa Jamajki, nie dowiemy się do dziś.
Jak Filip z konopi
Wiadomo jednak, że przynajmniej raz Marley miał okazję osobiście, przez kilka miesięcy, próbować więziennej kuchni. W 1968 roku on i jego partnerzy z pierwszego składu The Wailers czyli Peter Tosh oraz Bunny Wailer zostali przyłapani na paleniu marihuany. A trzeba pamiętać, że miało to miejsce w kraju, gdzie 70 procent mieszkańców stale używa konopii indyjskich. Jak skomentował swój konflikt z prawem sam oskarżony, możemy się przekonać na zdjęciu z płyty „Catch A Fire” z 1973 roku.
Niezorientowanym w temacie należy się wyjaśnienie, że na okładce Marley, z zaczątkami dredów na głowie, zaciąga się całkiem pokaźnego kalibru skrętem…
Uspokajające konopie, palone regularnie kilka razy dziennie przez optymistycznie i pokojowo nastawionego do życia muzyka, nie zadziałały jednak w 1980 roku. – Dowiedziawszy się, że Don Taylor zdefraudował część jego majątku, Marley skopał go po głowie i kroczu przed przyjaciółmi z zespołu, co o mało nie skończyło się śmiercią menedżera – przypomina te zdarzenie rocznicowy numer miesięcznika „Uncut”, poświęcony 20. rocznicy śmierci Boba.
Tak po latach dała o sobie znać natura łobuza ze slumsów Trenchtown, który w początkach kariery wymuszał umieszczanie swoich singli na listach przebojów lokalnych rozgłośni przy pomocy… byłego członka gangu, a później ochroniarza Alana „Skilly” Cole’a.
Owsianka krzepi
Gdy jednak przyjrzymy się dokładniej życiu pieśniarza, okaże się że jeden wpis do kartoteki to zupełnie przyzwoity wynik jak na warunki, w których dorastał.
Cedella Booker była zdaną tylko na siebie, prostą dziewczyną z ludu i matką późniejszego bohatera Jamajki. W 1955 roku przeniosła się z dziesięcioletnim jeszcze wówczas synem ze wsi St. Ann do stołecznego Kingston. Jej jedynym majątkiem był dom z blachy i tektury oraz naczynia do gotowania. „Siedzieliśmy w Trenchtown i patrzyliśmy na morze gotując owsiankę” – zaśpiewa Bob po latach w swoim największym hicie „No Woman No Cry” z płyty „Natty Dread” (1974).
Pora jedzenia była świętem dla dziecka, uczącego się brutalnych reguł getta, w którym życie miało czasami wartość garści wspomnianej owsianki. – To cud, że Bóg obdarzył go talentem. W przeciwnym wypadku skończyłby tak jak inni jego rówieśnicy. Z nożem w brzuchu lub kulą w plecach – wspominała już po jego śmierci matka, nie ukrywając, że największym zagrożeniem dla Roberta Nesty Marleya, był… on sam.
Ofiara systemu
– Szybko zauważył, że różni się kolorem skóry od innych dzieciaków z okolicy. Wciąż pytał mnie, dlaczego to musiało się przytrafić właśnie jemu. Czym zawinił, że to właśnie jego los tak okrutnie doświadczył? Nie muszę chyba dodawać, że wstydził się mieszanki krwi, chciał być czarny. Nigdy nie powiedział tego wprost, ale jako nastolatek miał mi za złe swój kolor skóry – opowiada Cedella Marley Booker, która w 1944 spotkała Norvala Sinclaira Marleya, angielskiego oficera marynarki. Owocem ich krótkiego związku był Bob. – Chciał popełnić samobójstwo. Nie mógł znieść tego, że jest mulatem. Twierdził, że jest żywym przykładem na istnienie kolonializmu i niewolnictwa – dodaje matka, ceniona wokalistka, która nagrała kilka płyt. – Nie może być nic bardziej babilońskiego niż to, że facet, który był z moją matką, poszedł jako kapitan na wojnę i już z niej nie wrócił – tłumaczył po latach osierocony Marley.
Zanim wyrósł z kompleksów, musiało minąć jednak trochę czasu. Jeszcze na początku lat 70, podczas pracy nad pierwszymi płytami dla Blackwella, jego kumple, muzycy z ich zespołu The Wailers, ochrzcili go niewybrednymi przezwiskami. – Przodował w tym zwłaszcza Peter Tosh, który mówił na mnie Whiteworst lub Whitewealth (biały śmieć i biały krezus) – wspominał Marley. Niedługo potem Tosh opuścił zespół. Wcześniej uczynił to Bunny Wailer. Od tej pory Bob, poróżniony z przyjaciółmi, między innymi za sprawą solowych ambicji, samodzielnie kroczył na tron króla reggae.
One Love?
Gdyby dobrze przyjrzeć się karierze Boba okaże się, że niemal przez cały czas mulat z getta chciał udowodnić sobie i innym, że jest lepszy od otoczenia. Nie tylko zresztą jako artysta. Również jako mężczyzna.
Obdarzony ciekawym głosem i umiejętnością komponowania melodii, ale także silną osobowością, zjednywał sobie – jeżeli nie przyjaźń – to szacunek wrogów i rożnych dziwaków z getta. A że już w połowie lat 70. był gwiazdą zarabiającą spore pieniądze, jak na standardy Jamajki. Gdy więc jego ferajna zamieszkała w rezydencji przy Hope Road, z miejsca pojawiło się tu wiele kobiet.
Trudno to zrozumieć z naszego […] punktu widzenia, ale wszystko odbywało się w zgodzie z kanonem zasad Rasta, w którym kobieta spełniała role wyznaczone przez mężczyznę. Kobiety mieszkające więc w kwaterze Wailersów gotowały, prały, zajmowały się dziećmi. A tych prorok Rasta miał całkiem sporo. Dość wspomnieć, że kiedy przyszło do podziału sukcesji po nim, jego żona Rita Marley, która nie mieszkała w House Of Dread, „przesłuchała” kilkadziesiąt kobiet, które utrzymywały, że Bob jest ojcem ich dzieci. Rita aż siedmioro z nich uznała za poczęte ze związku z Marleyem.
– Jako sierota nadrabia braki w miłości z czasów dzieciństwa. Lubi być kochany. I sam kocha kochać. Jeżeli seks jest tym, bez czego nie może żyć, ja odsunę się na bok. Nauczę się żyć bez niego – tłumaczyła po latach Rita, która wyszła za niego za mąż w 1966 roku.
Sama urodziła mu czwórkę dzieci, które później założyły zespół Ziggy And The Melody Makers (Ziggy czyli David oraz Stephen, Cedella i Sharon). Bob zaś, wieczny idealista i marzyciel, luźno traktujący sprawy seksu, pytany przez brukowych dziennikarzy o ilość kobiet w swoim życiu, ucinał sprawę stwierdzeniem: – Chciałbym mieć tyle dzieci, ile ziaren piasku na plaży.
Trzeba jednak w tym miejscu zauważyć, że choć Bob nie uczestniczył aktywnie w wychowaniu większości swoich dzieci, a niektórych nawet nie poznał, to przekazał im w genach niezwykły, muzyczny dar. Dość powiedzieć, że kariery Davida „Juniora Gonga”, Ky-Maniego czy Juliana Marleyów rozkwitły wspaniale, a przecież w ślady dziadka idą już wnuki: Skip i JoMersa.
American Dream
Kilka potomków Marley zostawił w Ameryce, o podboju której marzył całe życie. Od Chrisa Blackwella, który był katalizatorem jego kariery, domagał się tras koncertowych po USA po każdej wydanej płycie, a nawet częściej. Nie był tu jednak rozumiany. Nie tylko przez publiczność. Problemy z nawiązaniem z nim kontaktu mieli także kolejni amerykańscy muzycy sesyjni. – Nie wiedziałem co facet do mnie gada w tym swoim karaibskim slangu. Dopiero kiedy zapaliłem spliffa, otworzyła mi się jakaś klapka w głowie – wspomina Wayne Perkins z Alabamy.
Specjalnie dla promocji rynku zdominowanego przez białych, dla których reggae nie było zbyt czytelne (czarnoskóra publiczność dopiero nieśmiało pojawiała się na koncertach), muzyka Marleya reklamowana była w Stanach Zjednoczonych jako… jamajski rock. Na niewiele zdały się te działania marketingowe. Dość wspomnieć, że w połowie lat 70. pieśniarz nie miał szans na autorskie show, tylko musiał występować – choć to dziś nie do uwierzenia – przed takimi wykonawcami, jak: Bruce Springsten, Sly And The Family Stone czy The Commodores. Dziś pewnie byłoby inaczej. – Chyba nie trzeba tłumaczyć, kogo podobiznę można znaleźć na t-shirtach aborygeńskich dzieci w środku Australii i kogo piosenki puszczane są w lokalnym radiu na tanzańskiej sawannie – zadaje retoryczne pytanie Stephen Davis.
Paradoksalnie w Ameryce, której mieszkańców chciał nawrócić swoimi tekstami na Rastafarianizm, zakończyła się kariera Marleya, który wyniszczony rakiem, swój ostatni koncert dał we wrześniu 1980 roku w Pittsburghu.
Już jednak o mały włos jego pierwsze spotkanie z krajem Wuja Sama nie skończyło się tragicznie. – Przyjechał w 1966 roku do matki w Willmington w stanie Delaware, gdzie pracował jako spawacz w zakładach Chrylsera. Już po kilu miesiącach musiał uciekać na wyspę przed poborem do wojska. Jako ciemnoskóry emigrant miał bowiem spore szansę znaleźć się w samolocie lecącym do Wietnamu – relacjonują krytycy reggae Steve Barrow i Peter Dalton.
Samobójczy gol
Gdy dziś kibicujemy grającym w radosny futbol zawodnikom z Jamajki, którzy nazywani są „Reggae Boyz” warto pamiętać o jeszcze jednej słabości Marleya. Godzinami, w przerwach między próbami, grał on w piłkę nożną. No i miał to coś, tę „kiwkę” – jakby powiedzieli dziś podwórkowi następcy Zinedina Zidane’a czy Louisa Figo.
Trywializując sprawę można powiedzieć, że to właśnie miłość do futbolu zabiła najwybitniejszego w historii artystę reggae. W lutym 1977 roku grając w piłkę na podwórku trójkolorowego domu w Kingston, zranił się w duży palec prawej stopy. Nie leczony uraz dał początek nowotworowi, którego ogniska przerzuciły się z czasem na żołądek, płuca i mózg. 11 maja 1981 roku zmarł w szpitalu w Miami. Jeszcze rok wcześniej komponował, palił ganję i popisywał się przed przyjaciółmi „kapkując” piłką.
Jah Live
Bob zostawił nam po sobie tyle pięknej muzyki i prawdziwych słów, że w sercach miłośników reggae żył będzie wiecznie. Może w trochę zbyt wyidealizowanej postaci, ale czy to źle? Przecież jego życie, podobnie jak jeden z jego kompilacyjnych albumów, to jedna wielka „Legenda”, do której dostęp mają nieliczni. Nieśmiałe próby odkrycia prawdy o Marleyu czynią go bowiem jeszcze bardziej nietuzinkowym, może nawet romantycznym bohaterem naszych dziwnych czasów.
Artur Szklarczyk