Mariusz Herma /
ziemianiczyja.pl
Rok szkolny zacząłem od solidnej lektury, czyli dziennikarskiej pisaniny na temat dziennikarskiej pisaniny. John Harris na łamach „Guardiana” wspomina początki krytyki muzycznej. Zacznijcie od akapitu „The history of rock writing begins around 1966 when…”
Wspominany tam Lester Bangs, publicysta tyleż legendarny, co enigmatyczny (w tle rockowe przedawkowanie valium w wieku 33 lat), tak radził jednemu ze swoich podopiecznych, że niejeden writer rzucający w „Machinie” hurtem czwórkami i piątkami mógłby się zawstydzić:
„It’s not enough just to like the chord progression on a couple of tracks and the cowbell sound. You got to get beneath the surface: if these people turned up on your doorstep, would you invite them in? And if not, why are you listening to their music?”
Długością z tym tekstem rywalizuje Pitchforkowe podsumowanie dekady w popie , ale okazuje się kluczeniem w poszukiwaniu dowodów na prawdziwość tez dowodzenia niewartych. Honor PFM trzeba jednak oddać za społeczną historię mp3 , którą Licealistom 2.0 wypadało by wpisać na listę lektur obowiązkowych z WOS-u.
Sceniczną sensacją sezonu jest Patrick Wolf, który na niemieckim C/O Pop Festival urządził niezły cyrk. Potem tłumaczył się, że tylko wyrażał ogólną irytację światem. Równie nerwowy okazał się Calvin Harris (na zdjęciu) – na Twitterze tak podsumował nieprzychylnych mu recenzentów:
„THIS ENTIRE INDUSTRY IS FULL OF RICH PEOPLE’S KIDS, EVERYWHERE, FUCKING RICH PEOPLE’S KIDS RICH PEOPLE’S KIDS (…)”
Dlaczego Spotify nie jest fajne dla artystów, wbrew wszelkim pozorom? Bo nie dość, że nawet ci w miarę popularni dostają grosze, to spore udziały w firmie mają koncerny muzyczne: Sony BMG 5,8%, Universal 4,8%, Warner 3,8%, EMI 1,9%, Merlin 1,0%. Całe 18% akcji otrzymali oni za… 10 tysięcy euro.
Pociechą dla strapionych po rozpadzie jego ansamblu niech będzie nowy teledysk Dana Deacona, a na deser polecam dwie zabawne japońskie reklamówki z Adrianem Belew z King Crimson w roli błazna: ze słoniem oraz małpą.
„Independent” pisze o złotej erze okładek, a NPR wyprzedzając wszystkich o pół roku zmontował głosami internautów listę najlepszych utworów 2009 roku. Zestaw o tyle przydatny, że większości typów słucha się na miejscu.
„Jak blogi wszystko zmieniły” pyta Scott Rosenberg i dochodzi do dwóch wniosków: blogów nie wolno porównywać do kanałów telewizyjnych, których ilość musi być ograniczona. Nieprawda, że „blogów jest zbyt wiele!”, bo więcej mają one wspólnego z telefonowaniem niż telewizją: poprzez oba media przekazuje się podobne treści. Stąd wniosek drugi: blogowanie to także, a może przede wszystkim, czytanie, tak jak słuchanie jest składową rozmowy.
Jeśli ktoś lubi fantastykę, to polecam opowiadanie „Exhalation” Teda Chianga, które wygrało w tym roku Hugo Awards. A żeby skończyć szkolnym akcentem, poznajcie pioniera hip-hopu biurkowego (można też poćwiczyć samemu). Calvin? Odleciał.
www.ziemianiczyja.pl
—
Maciek Tomaszewski / slodkogorzkie.wordpress.com
Nie wiem wiele o hip-hopie. Ale jednego jestem pewien: hip-hop to nie gołe cycki w teledyskach 50 Centa, to nie porna kręcone przez Snoop Dogga (czy jak on tam teraz życzy, by na niego wołać), to zmieniające się jak w wymarzonym mokrym kalejdoskopie nastolatka Ciary czy inne Keri Hilsony. To spojrzenie z perspektywy laika, proszę wziąć na to poprawkę, ale hip-hop to dla mnie na przykład tacy panowie, jak:
czy
bądź
Pewnie nie jest przypadkiem, że wszystkie te nagrania powstały c.a. 1990 roku. Nawet jeśli Naughty by Nature chcieli wyrwać laski na jedną noc, to opowiadali o tym z wdziękiem, bez aluzji do lizaków i innych przedmiotów wywołujących stosowne skojarzenia. Dystans i radość (nawet jeśli u podstaw hip-hopu stoi raczej rozczarowanie i chęć lepszego, innego, białego). Niezaprzeczalny urok (jak choćby w przypadku Monie Love, która nigdy nie stała się tak istotną, jak być powinna), witalność.
To wszystko znalazłem u Speech Debelle. Obok okładek topowych pism, niezależnie od zakrojonych na wielką skalę akcji promocyjnych. Skromnie, ale istotnie i bez wytrącania tempa, nawet zawadiacko. Z szacunkiem do melodii, traktowania jej jak partnera, a nie środka do uzupełnienia konta o parę tysiączków. I z uwielbieniem do eksplorowania możliwości, które daje warstwa aranżacyjna: żadne Pink Floyd, ale tam skrzypce, tu klawisze, tam chórek i już robi się jaśniej.
Debiutancki album panny Debelle, Speech Therapy, to nawiązanie do wielkich, czarnych płyt sprzed parunastu lat, kiedy to artysta rozliczany był z tego, co sam dokonał, a nie z tego, co jest zasługą producentów. Nie, żeby było jasne – nie mam nic przeciwko producentom, ale przyznajmy: zanim pojawiła się masówka, było znacznie prościej, a przynajmniej uczciwiej. Wierzę, że to wszystko to ona, a nie wymysł przebiegłych robotów, które wiedzą, co zrobić, by było lepiej i mocniej i bardziej cool. Speech Debelle jest antytezą cool, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością mogę stwierdzić, że nie udaje, że jest zwykłą dziewczyną z przedmieść Londynu z niełatwą przeszłością, ale z o wiele bardziej czytelną przyszłością. Możemy nie zgadzać się z werdyktami szacownego jury, które nominuje brytyjskie krążki do Mercury Music Prize, tropiącej to, co najbardziej ciekawe, może nawet i progresywne, ale to, że w gronie produktów La-Rouxowo-podobnych znalazło się w tym roku miejsce i na Speech Therapy (która konkurs wygrała – przyp. red.) jest jednak dobrym prognostykiem. Że obok panoszącej się jednorazowości znajdzie się też i miejsce na duszę, czy jak kto woli: soul.
To niby takie oczywiste, ale skoro tak, to dlaczego w tym roku tak niewiele płyt naprawdę zachwyca? A zresztą, niech o sile tej płyty świadczy fakt, że o niej pisze chłoptaś, który doznaje na dźwięk pierwszych taktów Naszego Disneylandu.
www.slodkogorzkie.wordpress.com
—
Lesław Dutkowski / dutkowski.wordpress.com
Wakacyjna posucha płytowa zbliża się do końca. I dobrze, bo na kilka premier czekam z utęsknieniem. Slayer co prawda znowu przesunął datę ukazania się „World Painted Blood”, ale na szczęście oczekiwanie na następne dzieło legendy umili (mam nadzieję) paru innych artystów, niekoniecznie metalowych. Kopacze rodzimi znów dali plamę, siatkarze ponownie zmietli z boiska rywali, tak więc nastroje są połowicznie pozytywne. Podobne mam po przesłuchaniu nowego Megadeth. Aczkolwiek jest znacznie lepiej niż na „United Abominations”, a Dave Mustaine tym razem nie posiłkował się odświeżaniem klasyka sprzed lat z udziałem zaproszonego gościa o ponętnej aparycji. No i pozwolił więcej popracować Andy’emu Sneapowi, co tylko wyszło „Endgame” na dobre.
Gitary młócą aż miło, Dave i Chris „pojedynkują się” na solówki, uderzenie jest mocne soczyste, jest odpowiednia dynamika. Ale dobrze, chwilami nawet bardzo dobrze, zaczyna się dziać od piątego, szóstego numeru w dół. Wcześniejsze kompozycje jakoś przelatują przez uszy bez pozostawienia wyraźnego śladu w pamięci. Mustaine dał pograć Broderickowi, dopuścił go nawet do współkomponowania jednego kawałka, podobnie Shawna Drovera. Nie łudźmy się jednak. Przy całym szacunku do Chrisa i bębniarza, nie są to muzycy tego formatu, co Marty Friedman i Nick Menza, nie ma w zespole tej chemii, która była w czasach czwórki Mustaine/Friedman/Ellefson/Menza, co zaowocowało kilkoma wielkopomnymi produkcjami dla historii thrash metalu. Dave może chwalić obecnych kolegów pod niebiosa, co dość często i chętnie czyni, lecz póki co nie jest w stanie stworzyć z nimi dzieła na miarę choćby „Cryptic Writings”, nie mówiąc o wcześniejszych albumach. Jednakże o końcu gry nie może być mowy.
Megadeth stopniowo podnosi się po nokautujących porażkach, które notował od „Risk” do „The System Has Failed” wyłącznie. A że Dave to zdolny kompozytor, mistrz riffów i inteligentny człowiek, przekreślać go nie wolno. Parę numerów z „Endgame” jest świetnych, jak choćby ujawniony jako pierwszy „Head Crusher”, kompozycja tytułowa, „Bodies”. Dopóki będą wojny, rządy będą robiły rozmaite machlojki, dopóty Mustaine’owi nie zabraknie inspiracji do tekstów i muzyki. Czasy się zmieniają, Dave mocno się zmienił w ostatnich kilku latach, ale pewne rzeczy pozostają na dłużej, jak na przykład talent kompozytorski. Rudy, co słychać, jeszcze się nie wypalił twórczo i chce pokazać swoim byłym kolegom z Metalliki, że wciąż stać go na wiele. Oby tylko jeszcze kiedyś zawitał jeszcze do Polski z zespołem i dał lepszy koncert od tego na Metalmanii, bo wielki występ to niestety nie był.
www.dutkowski.wordpress.com