A_GIM: „Nieskończony dostęp do własności intelektualnej sprawia, że tracimy do niej szacunek”

Artysta opowiedział nam o muzyce do gry "This is the Zodiac Speaking" i o rynku muzycznym.


2020.10.23

opublikował:

A_GIM: „Nieskończony dostęp do własności intelektualnej sprawia, że tracimy do niej szacunek”

fot. mat. pras.

Niegdyś podpora grup Őszibarack i Nervy, dziś jedna z najważniejszych postaci na polskiej scenie techno Agim Dżeljilji podzielił się ze światem swoim nowym projektem, ścieżką dźwiękową do gry wideo „This is the Zodiac Speaking”. Muzyka skomponowana i wyprodukowana przez A_GIMA doczekała się także osobnego wydawnictwa – na razie można jej posłuchać w serwisach streamingowych, ale już w listopadzie ukaże się na limitowanym winylu. Artysta opowiedział nam nie tylko o swoim ostatnim projekcie, ale także podzielił się kilkoma spostrzeżeniami na temat rynku muzycznego i swojej muzycznej wrażliwości.

Pierwsze wieści dotyczące „Zodiaka” pojawiły się nieco ponad dwa lata temu. W którym momencie ty pojawiłeś się w tym projekcie?

A_GIM: Na samym początku. Twórca gry Krzysztof Grudziński od początku chciał ze mną przy niej pracować.

Czekanie dwa lata na to, by podzielić się ze słuchaczami efektami swojej pracy to chyba dla ciebie nowa sytuacja.

Tak, faktycznie. Tworzenie gry to złożony i czasochłonny proces podzielony na ileś etapów, testów, a także pewnych niuansów technicznych, których nie ma przy tworzeniu muzyki linearnej, filmowej czy autorskiej. Po tych dwóch latach czuję się ukontentowany, że udało mi się to skończyć. To w ogóle jest chyba największa obawa twórcy – że może nie dokończyć dzieła, nad którym pracuje, że temu nie podoła.

Pracowałeś wcześniej z Krzysztofem Grudzińskim, on realizował jeden z twoich klipów. Czy fakt, że się znaliście, ułatwił czy utrudnił współpracę?

Zdecydowanie ułatwił. Podoba mi się specyfika pracy z Krzysztofem. On dał mi właściwie wolną rękę dotyczącą środków wyrazu. Jedyne, na co zwracał mi uwagę, to mówił o emocjach, jakie musi wyrażać muzyka w danym momencie. A to, w jaki sposób to zrobię, jakich brzmień użyję, pozostawał mi. To sprawiło, że ta muzyka stała się w jakimś sensie autonomiczna i może funkcjonować poza uniwersum gry „This is the Zodiac Speaking”.

I dzięki temu trafia na rynek jako odrębne wydawnictwo.

Dokładnie tak. Nie byłem tego do końca świadomy, ale grono ludzi, których zdanie dużo dla mnie znaczy – Igor Boxx ze Skalpela, Baasch, z którym pracowałem przy jego ostatniej płycie czy Adam Gociek z festiwalu Tauron Nowa Muzyka, usłyszawszy tę muzykę, powiedzieli: „stary, powinieneś to wydać”. Trochę się wzbraniałem, mówiąc, że to przecież muzyka ilustracyjna będąca integralną częścią gry, ale oni upierali się, mówiąc, że słyszą tam też moją historię. Powiedziałem, że skoro tak to OK. Mieliśmy wokół tego jakieś plany – Adam chciał na przykład, żebym zagrał premierowy koncert na jego festiwalu, żeby pokazać ten materiał jako formę odskoczni od głównego nurtu, w którym się w tej chwili realizuję, czyli techno. Koncertu nie było, bo nie było festiwalu, jest za to płyta. Baasch pokazał tę muzykę Tony’emu Duckworthowi z PIAS, ten następnego dnia zadzwonił do mojego agenta i powiedział, że chce to wydać.

Akcja gry rozgrywa się na przełomie lat 60. i 70., tymczasem twoja muzyka kojarzy się z kolejną dekadą – słychać w niej przede wszystkim lata 80. Skąd ten dysonans?

Przyznaję, że muzyka z czasów, w których osadzono grę, nie jest do końca moją muzyką. Oczywiście byłbym w stanie to zrobić, ale nie chciałem odegrać roli rzemieślnika. Zaproponowałem Krzyśkowi pewną autonomię w doborze koncepcji tej muzyki. Poprosiłem go, żeby przysłał mi screeny, podesłał lokacje i scenariusz. Poprosiłem, żeby pozwolił mi zobaczyć, jakie reakcje wywołają we mnie te wszystkie materiały. Po zapoznaniu się z materiałami postanowiłem wejść w rolę ofiary, ewidentnie poczuć te emocje. To było nieprzyjemne uczucie, ale takie też miało być. Poczułem ogromną bezsilność wobec skali okrucieństwa, jakiego człowiek jest w stanie się dopuścić. Poczucie bezsilności było związane też z jakimś poczuciem bezkarności. Prawdopodobnie Zodiaka nie odnaleziono przed jego śmiercią, taka jest hipoteza. Ta bestia nie poniosła żadnej odpowiedzialności, kary. Poznając w ten świat poczułem też bardzo mocne bicie serca, zupełnie jakbym się zmierzył face to face z Zodiakiem. Ta pulsacja serca była tak intensywna, tak słyszalna, że dało mi to odpowiedź na pytanie o koncepcję muzyki do tej gry. Założyłem sobie ścisłe ramy – wiedziałem już, że to ma być muzyka minimalistyczna. Pozbawiłem ją perkusjonaliów, tych elementów, które charakteryzują moją codzienną twórczość. Skupiłem się na pulsacji i melodiach, które pomagają prowadzić historię. Zaproponowałem reżyserowi minimalistyczną, syntetyczną muzykę nawiązującą do lat 80. W jakimś sensie, choć na pewno nie dosłownie, inspirowałem się twórczością Johna Carpentera. Jako dzieciak widziałem „Ucieczkę z Nowego Jorku” muzyka z tego filmu głęboko zapadła w mojej podświadomości i pojawiła się właśnie przy okazji tworzenia muzyki do gry.

Wydając ścieżkę dźwiękową do „This is the Zodiak Speaking”, zdecydowaliście się pominąć format CD, wypuszczacie tylko digital i winyl. Skąd taki zabieg?

Winyl jest dla mnie pewnym rodzajem fetyszu, który bardzo aprobuję. Uwielbiam tę jego niedoskonałość, to zniekształcenie dźwięku w stosunku do tego, jak on brzmi pierwotnie. Nie chcę powiedzieć, że płyta CD jest niepotrzebnym nośnikiem, ale doszedłem do wniosku, że skoro to nośnik cyfrowy, a i tak wypuszczamy materiał w cyfrze w formie streamingu, to wersja CD nie jest nam potrzebna.

Traktujesz streaming jako zło konieczne?

Absolutnie nie, choć nie udaję, że nie ma wad. Byłem trochę obrażony na Spotify, nadal zresztą uważam, że jest to w pewien sposób wydymanie rynku w białych rękawiczkach. Pieniądze z abonamentu, który płacimy jako użytkownicy, trafiają tylko do największych. Ci średni i mniejsi nie mają z tego nic. Natomiast ta platforma daje możliwość promocji swojej twórczości globalnie. Kiedy przestałem się gniewać na Spotify, odkryłem, że mogę dzięki niemu w wygodny sposób odkrywać muzykę. Nie znoszę tych wszystkich algorytmów, które lepiej ode mnie wiedzą, czego chcę słuchać, bo na ogół podsuwają mi kompletnie chybione rzeczy, ale jeśli wie się, dokąd chce się dotrzeć, to można tam znaleźć dużo ciekawej muzyki. Dzięki Spotify zacząłem z większą świadomością kupować kolejne winyle. Nieskończony dostęp do własności intelektualnej sprawia, że tracimy do niej szacunek. Natomiast kiedy kupuję fizyczny nośnik, to jest to dla mnie jakaś forma docenienia pracy artysty. Spotify daje mi możliwość zapoznania się z dziełem przed wydaniem na jego zakup realnych pieniędzy. To spore udogodnienie.

Polskie gry są doceniane zagranicą, dlatego wydając soundtrack do jednej z nich masz szansę dotrzeć ze swoją muzyką znacznie szerzej. Pamiętam, że kiedy wydawaliście z Őszibarack „40 Surfers Waiting for the Wave”, nie ukrywałeś, że robicie to bardziej z myślą o rynku europejskim niż polskim, bo uważałeś, że ten album nie trafi do polskiego słuchacza.

I miałem rację, ta płyta, pogrzebała nas na rodzimym rynku (śmiech). Szkoda, bo moim zdaniem była bardzo dobra, podobnie jak kolejna, czyli „12”, którą uważam za nasz najlepszy album.

Przed premierą „40 Surfers…” mówiłeś, że twoim zdaniem polski słuchacz nie był wówczas gotowy na taką muzykę. To był 2011 rok. Dziś mamy 2020 i m.in. dzięki wspomnianemu Spotify ten dystans między Polską a resztą świata się skrócił.

Trzeba mieć świadomość pewnego kodu kulturowego, który jest zaklęty w położeniu geograficznym. Bagatelizowałem to przez całe lata swojej twórczości, wierząc, że jesteśmy obywatelami świata. Niestety tak nie jest.

„Generacja X”, o której pisał Kuba Wandachowicz w „Wyborczej” i do której ja się zaliczam, wierzyła w uniwersalność przekazu, w to, że jesteśmy częścią europejskiej kultury. Ta wiara to było swego rodzaju zaklinanie rzeczywistości. Staliśmy się częścią tej kultury jeśli chodzi o gust, o trendy, o pewien poziom stylistyczny. Natomiast jądro, mentalność, konotacje w kierunku brzmienia, które są zaklęte w kulturze słowiańskiej, mają wbudowaną swego rodzaju rzewność, której ja nigdy w sobie nie miałem. Jestem półkrwi Polakiem, mój ojciec pochodzi z Bałkanów.

Dostałem od Polski, od Polaków bardzo wiele, ale jednocześnie całe życie czuję się tutaj trochę pariasem, ponieważ nigdy nie przekonywała mnie słowiańska melodyka. Weźmy np. zespół Bass Astral x Igo. Oni tworzą muzykę elektroniczną, ale jej jądrem jest melodyka, przekaz. Gdyby odrzeć to z elektronicznego anturażu, otrzymamy bardzo charakterystyczny, typowy polski zespół. To żaden zarzut, bardzo cenię tę grupę. Chodzi mi po prostu o to, że oni mają wbudowane w siebie coś, czego ja nie mam. Mam za to coś innego. Wychowałem się głównie na muzyce niemieckiej. Nie wiem dlaczego, do dziś zadaję sobie to pytanie. Ona jest mi najbliższa, uwielbiam ten niemiecki romantyzm, melancholię. To pewnie jakiś psikus, błąd w moim mózgu, którym obarczyła mnie natura. I przez to czuję się nie do końca kompatybilny z miejscem, w którym żyję, co nie znaczy, że jest mi tu źle. Udało mi się wiele osiągnąć, dostałem sporo dobrej energii i czuję się tu dobrze.

Őszibarackowi chyba trudno było wpasować się w kod kulturowy, o którym wspomniałeś.

Masz rację, wydaje mi się, że to było problemem Őszibaracka – nie byliśmy kompatybilni, jeśli chodzi o kod kulturowy. Mieliśmy taki moment, w którym mocno zaistnieliśmy w świadomości ludzi, ale to wynikało z tego, że mieliśmy spory dystans i poczucie humoru. Kiedy wydawaliśmy „Plim Plum Plam”, ta płyta odbiła się szerokim echem. Problem w tym, że ta płyta była kontestacją tego, co się dzieje w świecie popu, jawną kpiną. Ale okazało się, że niektórzy wzięli to na poważnie i radia zaczęły nas grać. Później dostaliśmy za to cięgi i to całkiem słuszne, bo zamiast potraktować ten sukces z dystansem, ulegliśmy mu za namową ludzi. To był nasz błąd. Tak długo jak tworzyliśmy dla przyjemności i z dystansem było OK. Ale kiedy zaczęło być o nas głośno i nagle dookoła pojawiło się milion ludzi, którzy zaczęli nam mówić, co mamy robić. W pewnym momencie wkurzyliśmy się i nagraliśmy „40 Surfers Waiting for the Wave” w totalnej kontrze, ale jak już ustaliliśmy wcześniej rynek nie przyjął tej płyty dobrze. Właściwie w ogóle jej nie przyjął, więc zostało nam już tylko pożegnanie ze słuchaczami w postaci „12”. Nie potrafiliśmy zrobić muzyki, która podobałaby się w tym obszarze geograficznym. Nie mamy w sobie takich melodii, takich emocji. Ale to oczywiście nie oznacza, że mieliśmy udawać kogoś, kim nie jesteśmy.

Polecane