Share Tweet „Ludzie w moim wieku chcą zrozumieć Snapchata, a


2016.04.21

opublikował:

„Ludzie w moim wieku chcą zrozumieć Snapchata, a nie czerpać z książek napisanych przez czterdziestolatków” – mówi Ten Typ Mes w rozmowie z cgm.pl.

Spotkaliśmy się, by porozmawiać o pisaniu tekstów. To element, do którego przywiązujesz dużą wagę. Można wręcz odnieść wrażenie, że masz na jego punkcie obsesję.

Czysta forma chyba nie do końca się broni w takim gatunku jak hip-hop – a w każdym razie nie broni się na dłuższą metę. Z drugiej strony Polacy najwyraźniej lubią takie rzeczy, twórczość rapera L.U.C., pierwszy Kaliber 44. Można było nawet w pewnym momencie odnieść wrażenie, że da się nagrać album złożony ze słów czy myśli przypadkowo zebranych. Sam nuciłem „Grubego, czarnego kota”, ale to już był późniejszy K44, dla mnie lepszy.Jeśli natomiast ktoś czuje się dociśnięty moją tekściarską śrubą, to cóż, przepraszam, że wcześniej go na to nie przygotowałem. Mnie ten element interesuje choćby z tego względu, w jakim jest obecnie odwrocie, w jak zaniedbanej jest formie. Mam tu na myśli tak zwaną większość rapu, popu, mainstreamu.

Jeśli natomiast chodzi o moją obsesję tekstu czy tematu, to – żeby już tak nie narzekać – technika w Polsce jest już na wystarczająco wysokim poziomie, na dużo wyższym niż jeszcze, dajmy na to, siedem lat temu, więc dobrze byłoby uchwycić jakąś myśl przewodnią utworu. No, po prostu jaram się tematami.

Gdyby spojrzeć na Twoją dotychczasową dyskografię i tematy, które poruszasz – da się zauważyć jakąś ciągłość? Wątki, które trwają, zanikają lub są wypierane przez inne?

Na pewno dużo było monotematycznych elementów między pierwszym a drugim 2cztery7. Sporo było też podobieństw między moją pierwszą solówką, „Zamachem na przeciętność” a „Kandydatami na szaleńców”. Powiedziałbym, że były to takie lifestyle’owe tematy podpadające pod tę samą szufladę. Historia gościa, który z jednej strony jest sam i ma z tego powodu niską samoocenę, a z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że jeśli będzie z kimś i zaangażuje się w jakieś uczucie, to też jest wariant trudnej w obsłudze rzeczywistości. Znam obie strony medalu. Każde rozwiązanie w dorosłym, wypełnionym obowiązkami życiu jest trudne: w czasach, kiedy byłem, kurwa, totalnie wyalienowanym samotnikiem przez dziesięć lat, i w czasach, kiedy znalazłem się po jasnej stronie mocy.

Dostrzegam u siebie pewne zbieżności – ten sos lifestyle’owy, opowieść o wrażliwym na dźwięki i ludzi, a niewrażliwym na zwierzęta zjebie. A na zarzut monotematyczności (w którym trochę prawdy jest) mogę odpowiedzieć, że za każdym razem starałem się dorzucić jakieś nowe spostrzeżenie.

Oba warianty, samotność i życie w związku, okazały się tym samym bagnem?

Nie, to nie bagno. Takie jest życie w momencie, gdy stawiasz na odpowiedzialność. W czasach, gdy nagrywałem większość swoich albumów, moje życie też było odpowiedzialne. To może umykało i wydawało się z zewnątrz pijackim dolce vita.

Raczej część słuchaczy odbierała to jako rodzaj filozofii, której dwie podstawy – alkohol i poligamia – zostały później utrwalone w nazwie Twojej wytwórni.

Tak, to prawda…

Odciąłeś się od tego? Albo chociaż poddałeś weryfikacji?

Tak, myślę, że się zweryfikowałem w tekstowym IPN-ie – poprzez albumy (śmiech). Mamy jednak nikły wpływ na to, jak ludzie nas postrzegają. Mogę sobie myśleć, że ważnym utworem z ostatniej płyty [„Trzeba było zostać dresiarzem” – przyp. KS] jest „Co u żuka?”, który w całości mówi naprawdę dużo o różnych życiowych sytuacjach: obawach, czy nie skończysz jak twój wujek i tak dalej. A tymczasem to kawałek, którego chyba nikt nie słyszał (śmiech).

Inny przykład: klip do „Jak to?!”. Wydawało mi się jasne, że w tej historii każde rozwiązanie jest złe. Że rozwiązanie sfrustrowanego, żonatego gościa jest przeciwstawione sytuacji faceta, który ten klip nagrywa – że on nie miał nigdy żadnej stałości, potem się jopi w lustro i jest zmęczony sobą. Ten numer był w całości wypełniony frustracją. Nie był o tym, że kocham, kurwa, swoje rapowe życie i te wymęczone, pijane jak ja małpiszony, które nigdy kiedy trzeba nie odbierały telefonów. To była pieśń gościa, u którego słychać gorycz. Taką bojową gorycz.

Gdy myślę o okresie, gdy wydawałeś „Zamach na przeciętność”, uderzający bywa mentorski ton w niektórych Twoich nagraniach. Jakbyś rozdzielał racje, mówił, jak jest. Ostatnie nagrania nie przynoszą już takich mocnych opinii. Jakbyś złagodził stanowisko.

Cóż, to nie ton mentorski, a moje poglądy, ich esencja. Gdy słucham zaangażowanych raperów lub zespołów, ton mentorski słyszę wtedy, gdy ktoś mówi mi: „Rób tak i tak. To jest dobre, a to nie”, a nie odnosi tego do siebie. To jest moja definicja mentora. Nawija ci trochę jak ksiądz. Wiesz, co według niego – albo jego ekipy – jest dobre, jak masz żyć, a jak nie. Natomiast nie wiesz za wiele o tym typie, który nazywa się Przemek i co robi ze sobą, gdy zejdzie z ambony. Nie wiadomo, jakie są jego doświadczenia, jakie są jego grzechy. Broniłbym się przed tym mentorstwem. Jest dużo o moich błędach, dużo o tym, jak ja sam jestem zagubiony w tym całym syfie zwanym współczesnością. Cieszę się jednak, że przez lata znalazłem kilka sztywnych poglądów. Kilka z nich jest niezmiennych, niektóre wraz z dojrzewaniem gdzieś ewoluowały.

Może więc to słuchacze znaleźli w Tobie mentora, trochę wbrew Twojej woli? Pamiętam czasy, gdy wiele osób nosiło się w kapeluszach i koszulach. To o czymś świadczyło. Ty z kolei najwyraźniej dostrzegłeś ten problem. Stąd wersy w „Zalewie” z „Kandydatów na szaleńców”: „Symbol Alkopoligamii nie ma sterować, bo nie jest padem/ To jedna postać, jedna, nie goni za stadem (…) Jeśli wlazłem na ambonę, sorry, już sam się z niej strącę/ Mam piwo w ręku, muzykę w uszach, trip i błądzę”.

Odbiór lifestyle’u wydał mi się wtedy dość powierzchowny, stąd „Zalew”. Ale to kwestia odbioru. Nie mogę mieć o to pretensji, że ktoś chce się ubierać tak czy inaczej. Żadna ze stron – ani ja, ani słuchacz – nie jest stratna. Jeśli ktoś chce podzielać moje poglądy, bardzo mi to schlebia. Gdybym sądził, że każdą opinię trzeba weryfikować i poprzedzać słowem „może”, nie nagrywałbym takich płyt. Staję przed mikrofonem, by też trochę sobie ulżyć. Sobie i mi podobnym kandydatom na szaleńców.

Na ostatniej płycie odchodzisz jednak od bezpośredniej narracji o sobie. Obok utworów w rodzaju „As”, „Co u żuka?”, „W autobusie z cmentarza” czy „Ponagla mnie” pojawia się sporo historii innych ludzi. Jakby mniej jest numerów, w których mówisz w pierwszej osobie. Czy można to tłumaczyć tym, że wcześniej zbyt wiele osób brało za pewnik Twoje poglądy (odczytując je często powierzchownie) i dlatego postanowiłeś rozłożyć opowieści na więcej bohaterów?

Nie, zdecydowanie nie. (Po dłuższym zastanowieniu) Nie mogę być w stu procentach pewny odbioru. Jako wykonawca mógłbym wtedy wpaść w jakąś pętlę, studnię bez dna, gdybym pomyślał o wszystkich potencjalnych odczytaniach moich nagrań. Muszę wiedzieć, o czym chcę zrobić piosenkę, i być tego pewien. A jeśli temat został źle zrozumiany – ludzie zawsze mogą do mnie podejść i zapytać. Zapierdalam po Polsce nie tylko po to, by gra, ale też po to, by pogadać z ludźmi. Nie mogę się paranoizować strachem, że zostanę źle zrozumiany. Wiem zresztą, że do pewnych grup słuchaczy nigdy się nie przebiję.

Nie czujesz się odpowiedzialny za to, o czym piszesz? Na Flexxipie wprawdzie deklarowałeś, że rymujesz tylko teksty do bitu, a pozycja głosu pokolenia w ogóle Cię nie interesuje. Od tamtego czasu jednak sporo się zmieniło. Wydałeś kilka solówek, fanbase się poszerzył, a więc stopień odpowiedzialności, jak się zdaje, powinien być większy.

(Po dłuższym zastanowieniu) W jakimś stopniu, w jakimś stopniu tak. Ale dopóki nie namawiam do zła, dopóty żniwo, jakie zbiorę, nie spędza mi snu z powiek. Rozkmina dotycząca odpowiedzialności… Możesz się długo nad czymś zastanawiać, a i tak odbiór będzie na opak.

Dla przykładu: nagrałem z Pihem numer o kokainie [„Biała laska w kusej sukni z folii” – przyp. KS]. Tak, ten numer akurat może mieć wyjątkowo mentorski wydźwięk. W końcu nawijam tam, że do 18. roku życia nie tykałem żadnych substancji; że przygody wiązały się z tym i tym skutkiem ubocznym; że ta substancja w naszym kręgu kulturowym odbiega od oryginału, i to bardzo. Jak dla mnie – trzy powody, żeby tego nie robić (śmiech). A potem czytam opinie, że nagrywam jakiś kokainowy hymn.

Masz na swoim koncie utwory, w których otwierasz się bardziej niż zwykle, np. „Witaj śmierci” lub „Otwarcie”. Ten tekstowy ekshibicjonizm ma jakieś granice?

Staram się pisać tak, by nie urazić swoich bliskich. Choć gdy chciałem oddać im hołd – na przykład w kawałku „Alkopoligamia 2013” – to spotkałem się z paroma „ale”. Bohaterowie postrzegali siebie w zupełnie inny sposób, niż przedstawiłem ich w tych czterowersach. Nie przekonywało ich, że widziałem w nich zalety i rapowałem, że są w czymś zajebiści. Oni sami widzieli swoje zalety gdzie indziej. Umykało im to, że chcę oddać im hołd. Na pierwszy plan wychodziło ich przekonanie, że oto „ja myślę o sobie inaczej!”. To pętla, którą znam z wywiadów z pisarzami bardziej biegłymi w słowie ode mnie. Co nie napiszesz o bliskich, i tak może ci się odbić czkawką. Można się autocenzurować, ale w sumie nie warto. Potem ci pisarze i tak mieli procesy, bo napisali, że wuj nosi perukę, a ciotka jest skąpa. Lepiej pamiętać; jak się zadajesz z kimś kto ciągle szuka inspiracji to pewnie skończysz jako jedna z nich.

Nie ma takich tematów, gdy w głowie zapala Ci się lampka „stop”?

(Po dłuższym zastanowieniu) Może cenzuruje się w kwestiach, które wyniosłem z domu – czyli w temacie pieniędzy. Nie bardzo się rozmawiało o liczbach, o uzyskanych kwotach, wynagrodzeniach. Natomiast często się rozmawiało na temat tego, czy się zasłużyło na wynagrodzenie i czy się dobrze wykonało swoją pracę. A to, czy dostało się za to uśmiech wdzięczności, czy sto koła – to jest gdzieś na dalekim planie. Jak zrobiłeś coś na odpierdol się, a znalazł się ktoś, kto dał ci za to fortunę – chwały nie ma. Ta fortuna wtedy śmierdzi.

 

Wróćmy do zmian w twoim pisaniu. Z czego wynika to przejście od form pierwszo- do trzecioosobowych i opowiadania o sobie poprzez historie innych? Maskujesz się?

O, nie. To kwestia tego, że jesteś częścią społeczeństwa i z czasem nabierasz pokory. Nie czujesz się już pępkiem świata. Jeśli można mówić o jakichś plusach upływającego czasu, to jeden z nich. Pokora osadza cię w społeczeństwie, ale – jeśli jesteś stety-niestety wrażliwy –  nie oznacza to, że nagle jest ci z nim po drodze. Po prostu czujesz, że jesteś częścią społeczeństwa, a twoje wybory wcale nie były lepsze. Na pewno były inne i być może dobre dla ciebie. Sam nieźle się czułem, będąc przez wiele lat samotnikiem z otwartą flaszką i odpalonym winylem. Tyle, że to po prostu jedno z rozwiązań. Nie muszę pisać tylko o nim.

A jakie miejsce w twojej twórczości zajmują coraz gęstsze i częstsze eksperymenty? Naginasz flow do granic możliwości, co pociąga za sobą zmiany w tekstach. Najwyrazistszym tego przykładem są liczne makaronizmy. Wprowadzasz je bezwiednie? Z perspektywy słuchacza bywają one nieraz irytujące…

Hm, to jest właściwie bezwiedne. W ten sposób na co dzień mówię.

W ostatnich nagraniach tych obcojęzycznych wtrąceń jest jednak więcej…

Może dlatego, że oglądam jeszcze więcej filmów z napisami (śmiech)? Wychowałem się na muzyce anglojęzycznej, słuchałem jej przez całą podstawówkę i liceum (co innego filmy, tych więcej było polskich). To, że wplatam anglojęzyczne zwroty, jest dla mnie czymś naturalnym. Jeżeli w pewnym okresie kultury nie znałbyś różnych łacińskich zwrotów albo nie znałbyś podstaw francuskiego w jeszcze innym okresie, to byś trochę odstawał. Jeśli czytam jakąś polską książkę z okresu, gdy kultura francuska była dla nas ważnym punktem odniesienia, jasne jest, że występuje w niej wiele różnych, czasem irytujących wtrąceń francuskich. Nie sprawia to jednak, że chcę zabić pisarza, tylko mam ochotę dowiedzieć się, co znaczy ten zwrot.

Jednocześnie tym samym pisarzom czyniono zarzut, że obcojęzyczne zwroty zubażają ich ojczysty język. Co do muzyki, obstawiałem, że albo język angielski lepiej brzmi w nagraniach od polskiego…

Nie, wcale tak nie uważam.

… Albo uciekasz się do makaronizmów – nie tylko anglojęzycznych – z braku rymu.

Ależ przecież trudniej jest wstawić takie obce słowo! To taka łamigłówka. Pod warunkiem że to będzie czytelne. Fajniej jest zrymować, na przykład… „fujaro” z „tomorrow” niż ze „staro”. To tylko zabawy słowem. Jeśli ktoś nie lubi zabaw słowem to moja muzyka nie będzie dla niego dobra.

Często w parze z makaronizmami idzie u Ciebie coraz bardziej zawrotne flow. Można by pomyśleć, że sam upajasz się własnymi możliwościami. Nie boisz się, że któregoś razu przestaniesz być czytelny w tych eksperymentach? Mam wrażenie, że w „Ale zdejmij buty” Rasmentalismu zbliżasz się do granicy…

No, jest to jedna strona medalu (śmiech). Nie mogę ci obiecać, że przestanę robić rzeczy, które mnie jarają – jako rapera i słuchacza. Jeżeli ktoś bawi się słowami i używa rymów, które są niewydymane, niedokładne, ale są ciekawe za sprawą akcentu – zawsze zwróci moją uwagę. A oto przecież chodzi. Zwrócić uwagę na swój przekaz – to zadanie osoby, która ma ego niżej, a nie wyżej. Nie mam poczucia, że wszyscy wiedzą, kim jestem i co robię w 2016 roku. Przeciwnie, jestem przekonany, że większość ludzi ma wyjebane na mnie. Większość ludzi słucha muzyki pobieżnie i ja, żeby zwrócić ich uwagę, muszę pokombinować z flow i sprawić, żeby gdzieś zainteresowali się moją muzyką. Każdy raper, który debiutuje, walczy o to także w moich oczach – żebym kupił jego pierdoloną płytę. To mój etos, słuchacza i muzyka.

Moja zwrotka na, dajmy na to, Rasmentalismie może cię wkurzać, ale dostarcza ci też dodatkowej informacji: zadziało się tu coś, czego nie słyszałeś wcześniej. Czyli możesz być zainteresowany tym, co zadzieje się na następnej płycie. Irytuję i zaczepiam.

Taka jest Twoja strategia: podrażnić ucho słuchacza?

Tak, od dawna.

Towarzyszy jej coraz większe bogactwo Twoich nagrań. Pięćdziesiąt flow na jeden kawałek – to nie za dużo?

Za pierwszym przesłuchaniem – tak. Ale za trzydziestym pierwszym brakuje mi jeszcze jednego flow. Mnie interesują płyty, które osadzają się w odtwarzaczu na długo. Takich płyt słucham, takie chcę robić.

Nie odbierasz tego jako błyskotek, efektów?

W moim świecie to smaczki.

A nie boisz się, że tym bogactwem naruszysz spójność swoich płyt? Na „Trzeba było zostać dresiarzem” sięgasz po wiele konwencji, sama płyta jest zresztą dość długa.

Zauważ jednak, że w mojej dyskografii nie ma ani jednego spójnego albumu. No, może poza drugim 2cztery7. Mój głos i poglądy mają spajać te płyty.

W której konwencji czujesz się w takim razie najlepiej? Na „TBZD” są numery bardzo bezpośrednie („As”), są storytellingi („Ochroniarz Patryk”), są wreszcie zgrabne koncepty w rodzaju „Ikarusałki”.

Teraz najlepiej się czuję w takich numerach, które łączą: coś o sobie, coś o innych, a coś o niedocenianych pojęciach. Niedocenianych zawodach, niedocenianych przedmiotach. Na przykład cmentarz jako zbiór nauk. Albo autobus jako nośnik wrażeń estetycznych. Wreszcie ludzie, o których wcześniej nie było piosenek. Trochę zwykli, trochę niezwykli w swoich wyborach. Do tego moje osobiste wątki, których nie było wcześniej. Moje, ale nie wydymane.

A jak to będzie wyglądało na nowej płycie?

Jaram się perspektywą nagrywania płyty z punktu widzenia trzydziestolatka: swojego, swoich rówieśników. Z punktu widzenia ludzi, którzy próbują jakoś się przysłużyć temu światu, a nie tylko z niego czerpać. Jaram się tym, bo sam chciałbym usłyszeć taką płytę, tyle że z punktu widzenia czterdziesto – albo pięćdziesięciolatka.

Męczy Cię powszechne odmładzanie?

Tak, męczy, że wszyscy udają młodszych, zarówno estetycznie, jak i mentalnie. Ludzie w moim wieku chcą zrozumieć Snapchata, a nie czerpać z książek napisanych przez czterdziestolatków,  którzy mają już dużo za sobą. A przecież czekają ich czterdzieste urodziny,  przed nimi nie rysuje się wizja osiemnastki czy ćwiartki! Wydaje mi się, że sto razy więcej można się dowiedzieć o prowadzeniu swojej codzienności i ogarnianiu życia, gdy się przeczyta książkę czterdziestolatka, niż jak się zje kamień filozoficzny Snapchata. Innymi słowy, mam nadzieję zainteresować ludzi młodszych od siebie nie tym, że staram się być w ich wieku, tylko tym, że nawijam album z perspektywy trzydziestolatka. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które pamięta czasy bez internetu. Jak słuchałem płyt w liceum, to też nie płyt rówieśników tylko zajebistych hustlerów, którzy mieli po dwadzieścia parę lat. Jak włączam teraz płytę Włodiego, to też po spostrzeżenia asa tej gry, który przeżył więcej niż ja.

Wydaje mi się, że próbowałeś już to uchwycić na swojej ostatniej płycie. Nie masz wrażenia, że odbiór „TBZD” został sprowadzony do nowego polskiego folkloru: Seby, Janusza i innych? Na tym krążku dzieje się chyba dużo, dużo więcej…

Taki odbiór mi zupełnie nie przeszkadza. Dajemy ludziom taką lazanię, że jeśli w ogóle zechcą się poczęstować czymkolwiek ode mnie, to super, nie muszą od razu wpierdalać całości i zachwycać się każdą warstwą. Naprawdę, jestem bardzo zadowolony z odbioru. Sam to na tyle zagmatwałem, że nie ma co się dziwić. W końcu mówię tam o tych ludziach [Sebach, głupich spiętych dresiarach itp. – red.], że prowadzą beztroskie życie, ale jednak trochę nieodpowiedzialne. I że trochę chciałbym być nimi, a trochę nie.. Odbiór, jeżeli w ogóle nie jest jednowymiarowy, odbieram jako sukces.

Na „TBZD” czuć też reporterskie oko i puentę felietonisty. To chyba coś, czego brakuje polskim raperom…

Chuj z puentą, im w ogóle brakuje tematów (śmiech). Co do reportaży, to są one lekturą szybką, łatwą, ale z rzadka przyjemną. Przynajmniej te, które czytam, bo sięgam po teksty dotyczące głównie Wschodu, Polski C – i mentorsko zachęcam, by iść moim śladem (śmiech). Trzeba jednak przyznać, że reportaże łatwo się wchłania.

Poza tym dotykają one tematów aktualnych, podatnych na szybkie przemielenie.

Dokładnie. A potem chwalisz się, że przeczytałeś ostatnio trzy książki. Ale to trzy reportaże, które mogłeś zrobić na trzech sraniach… No, a przynajmniej na kąpielach w wannie… W każdym razie nie mierzyłeś się z długą, trudniejszą formą.

Warto to robić?

Warto, bo trudna książka czy trudny album starcza na dłużej. Moje płyty, rzeczywiście, nie służą prostocie i minimalizmowi. A zrobić taką rzecz i do tego przypierdolić hit – to jest moim celem. Ważne, żeby wśród skomplikowanej treści znalazło się kilka numerów, których nie będziesz rozkminiał na kacu wspak i ze słownikiem, ale możesz za to zanucić ten czy inny fragment. Też o tym muszę pamiętać.

A pisanie felietonów wpłynęło jakoś na Twoje pisanie? Był jakiś transfer tematów między tekstem pisanym a piosenką?

Nie, wychodziłem z założenia, że pewne tematy nadają się do utworu, a inne – na dłuższą formę, czyli w tym wypadku felieton. W obu przypadkach to zapisy czasów, w których żyję, odcięte od aktualności. Ten motyw ponowoczesnego społeczeństwa zawsze gdzieś się przewija. Staram się śledzić te zmiany: lifestyle’owe, technologiczne. To, co uchodzi na sucho. To, co godne pochwały.

A jak wygląda ten świat zza szyby samochodu? Od czasu, gdy zrobiłeś prawo jazdy, chyba coraz trudniej o opowieści z przystanku autobusowego, jak choćby ta z „Mierzymy się wzrokiem”.

(śmiech) Dostawiłem samochód, ale nie odstawiłem alkoholu, co oznacza, że w skali miesiąca muszę ileś tam razy słuchać dziwnego dźwięku tramwajowych szyn czy rozmawiać z taksówkarzem. Na pewno jednak słyszę tę rzeczywistość inaczej, siedząc w samochodzie. Na przykład płyty. Niektórych nie da się słuchać w aucie w tym sensie, że częstotliwość ich dźwięków zbiega się z odgłosem silnika lub hałasem na drodze.

Na przykład?

Na przykład „The Love Movement” A Tribe Called Quest. To bardzo oszczędna płyta, złożona właściwie z bębnów i basu. Jeśli pojawia się coś melodyjnego, to na ogół tam, gdzie silnik.

Na koniec chciałbym Cię zapytać, jak muzyk o takim temperamencie i takiej otwartości jak Ty radzi sobie z pisaniem tekstów na zlecenie, dla innych osób?

Każdy z tych tekstów jest poprzedzony – użyję świadomie tego słowa – researchem. No dobra,  „wywiadem środowiskowym”. To podobna sytuacja do moich własnych nagrań. Jeśli w kawałku „Nie skumasz jak to jest” piszę o ziomach, którzy mają dzieci, to najpierw spędziłem z tymi kumplami dużo czasu. Jeśli piszę o ziomie, który wykonuję ciężką pracę, to nie wymądrzam się, bo mam doświadczenie konduktora, tylko dlatego, że sam znam konduktora i obserwowałem go w pracy. To, że piszę O nich, sprawia też, że mogę pisać DLA innych. Jeśli natomiast dostaję jakieś szybkie zlecenie, staram się rozeznać, kim ta panna, dla której piszę, na pewno NIE jest. Spotkam się z nią raz czy dwa, przegadamy parę godzin, i już wiem, co pasuje do niej.

Ostatnio Twoje teksty śpiewał m.in. Kortez. Co sprawiło, że postanowiłeś z nim współpracować?

Bezbrzeżny talent, którego zazdroszczę mu każdego ranka! To multiinstrumentalista – co mi zawsze imponowało – a poza tym świetny wokal i osobowość spójna z głosem.

Wiadomo już, gdzie będziemy mogli usłyszeć Twoje kolejne teksty?

Wiesz co, mogę Ci wyjaśnić, jak to może wyglądać. Na przykład dostanę telefon, że jest zlecenie napisania tekstu dla pani Y na pojutrze, ponieważ wszyscy są gdzieś w Polsce i mają wszystko dopięte poza jebanym tekstem, który tutaj bywa dodatkiem. A ja powiem, że oczywiście, że chcę, bo lubię robić rzeczy dziwne i rozwijające. Dowiem się wszystkiego o tej pani, przeprowadzę z nią trzy rozmowy, napiszę tekst, a potem usłyszę, że może jednak nie, bo może jednak coś lżejszego. I wtedy im odpowiem: „To po chuj przychodziliście do mnie?!” (śmiech). Ale w porządku, odrzucone teksty też uczą pokory. Można poćwiczyć warsztat. It’s all good.

 

Polecane