#10 – Pharrell. 10 lat, 10 utworów

Subiektywny wybór najlepszych dokonań Pharrella Williamsa


2014.03.03

opublikował:

#10 – Pharrell. 10 lat, 10 utworów

2003

Kelis – „Milkshake”

Neptunes, producencki team Chada Hugo i Pharrella Williamsa, wypstrykali się z hitów, faszerując nimi dyskografie Noreagi, Mystikala, Ol` Dirty Bastarda, Ludacrisa, Nelly`ego, Jaya Z i wielu, wielu innych. Pokazali swoje ambitniejsze artystyczne alter-ego w postaci N*E*R*D, remiksowali największych tego świata. W 2003 roku wydawało się, że szczyt został osiągnięty i teraz nastąpi tylko sukcesywne obniżanie lotów. Ale wtedy swoje żniwo zaczęła zbierać wydana końcem roku płyta Snoopa, Shawn Carter uderzył epickim „czarnym albumem”, zaś Kelis zadbała o bardzo słodki deser. Nie ma co wykazywać się przekorą, bo jasnym jest, że ten rok reprezentować na tej liście musi właśnie „Milkshake”. Wielkość tej piosenki uznały listy przebojów, ale też krytycy – od Pitchforka po VH1, od Stylus po Complex. Ci ostatni rozpuszczali się syntetycznym riffem i wysamplowanymi kongami, zauważając, iż „podkład ledwo się zmienia, ale jego detale sprawiają że działa przez to w jaki sposób brzmienie syntezatorów jest obniżane przed przejściem, i to jak perkusja wypełnia stopniowo mix w miarę rozwijania się utworu”.

2004

Gwen Stefani – „Hollaback Girl”

Czy to charyzma Gwen Stefani, która ni to skandując, ni rapując może nawijać nam na uszy najgorszy makaron, a my będziemy zadowoleni? Poniekąd, bo trudno wyobrazić sobie „Hollaback Girl” w wykonaniu innej wokalistki niż frontmanka No Doubt. Ważniejsza wydaje się jednak produkcja. „Neptunes rozsypali złoty pył nad wieloma karierami popowych gwiazd – najbardziej zapada w pamięć Britney Spears i Justin Timberlake – ale to najlepszy popowy moment Pharrella” – ocenia Tom Hawking z Flavorwire.com. „To kombinacja składników, które wydają się wybrane na przekór intuicji, jednak działają: obłożonego echem bitu, pojedynczego, odczuwalnego w żołądku uderzenia basu, sampla gitary akustycznej i syntetyzowanego brzmienia trąbki. Szczerze mówiąc wokale Gwen są trochę bez sensu, ale piosenka jest wystarczająco chwytliwa” – tak dziennikarz opisuje bombę, którą odpalono z klipem w roku 2005, ale skonstruowano i umieszczono na albumie jeszcze w listopadzie 2004 roku.

2005

Slim Thug, Bun B – „I Ain`t Heard of That”

Rozsądek kazałby wybrać Mariah Carey z jej „Say Somethin`”, ale na jakiś czas wokalistek wystarczy, toteż stawiam na męską grę. Tu spory wybór – od Kalifornijczyka Robina Thicke, po chicagowskiego Twistę, że o tak egzotycznych wycieczkach jak tokijskie Terriyaki Boyz nie wspomnę. Stawiamy jednak na amerykańskie południe – na druzgoczącego zarówno sylwetką jak i głosem wielkoluda Slim Thuga i króla tamtejszych rewirów Buna B, który w remixie „I Ain`t Heard of That” zamienił Jaya Z (co zresztą utworowi chyba na dobre wyszło). Co w podkładzie piszczy? Nic specjalnego, prędzej mruczy, bo ostre, acz wytłumione dźwięki przebijają się z drugiego planu. Na pierwszym króluje perkusja, momentalnie uzależniająca, plemienna, perfekcyjna. Jakby ktoś pytał o neptunesowy minimalizm w najlepszej ze swoich postaci, to polecam.

2006

Lupe Fiasco „I Gotcha”

Ten rok przyniósł dwa zaskoczenia. Przyjemnie, w postaci jeszcze lepszej niż by się można spodziewać, w całości produkowanej przez Neptunes, ciężkiej jak cholera płyty Clipse. Niestety również nieprzyjemne, za jakie należy uznać rozlazłą, wtórną i cierpiącą na deficyt dobrych kompozycji solówkę Pharella. Tym razem warto podrążyć głębiej. Zapomnijmy na chwilę świat wielopoziomowych, synkopowanych linii perkusyjnych, choć to, jak wiadomo, wizytówka. Porozmawiajmy o klawiszach. Te pojawiają się w zdumiewającym, jakby wyjętym żywcem z mroków lat 90. bicie dla Mos Defa, dając podbudowę jego opowieści w „Murder of a Teenage Life”. Nic to, „I Gotcha” Lupe Fiaso jest jeszcze ciekawsze. „And so to sign off this beat I rhyme off / is from the looniest P and Hugo Mind Boss” – chwali się podkładem rymujący gęsto i błyskotliwe raper. Rzeczywiście ma czym, bo jazzowy klimat całości z perlącym się pianinem oraz niecodzienna aranżacja, której nie powstydziłby się Madlib, wystawiają Neptunom bardzo dobrą ocenę na muzycznym egzaminie dojrzałości.

2007

Kenna „Loose Wires”

Początek bessy, rok zakończony przykrym wnioskiem, że na przebrzmiałe gwiazdy popy czy r`n`b czasem szkoda czasu, zaś współpracę z zespołami takimi jak The Hives może lepiej zostawić Timbalandowi. Na pocieszenie dwa niezłe numery na „American Gangster” Jaya Z. Wybieram numer z płyty, która w roku wydania niestety przepadła, czyniąc własną nazwę („Make Sure They See My Face”) cokolwiek ironiczną. Kenna, amerykański wokalista o afrykańskich korzeniach śpiewa naprawdę oryginalnie, z niespotykaną w r`n`b emfazą. Krążek wyprodukował mu niemal w całości Chad Hugo, niemniej w dwóch  najbardziej wyróżniających się kawałki palce maczał akurat Pharrell. Pierwszym jest „Say Goodbye To Love”, niby nominowany do Grammy, bardzo radiowy, ale rezygnujący też z całej neptunsowej tożsamości. Lepiej prezentuje się „Loose Wires”, odkryty dwa lata później za sprawą ścieżki dźwiękowej do czwartej części „Szybkich i Wściekłych”. Numer łączy firmowe, nieregularne bębny z prostą, house`ową perksują na 4/4. Bounce`ujący bas towarzy szklistym, europejskim synthom. Intrygująca synteza, grunt, że buja na tyle dobrze, by recenzent allmusic.com napisał, iż to dla niego Kanye West i Bootsy Collins w jednym.

2008

Common – „Universal Mind Control”

W 2008 roku dała znać o sobie szeroko zakrojona współpraca Pharrella z Madonną. To wydarzenie medialne bardziej niż artystyczne, bity były fajne, acz recenzenci nie bez kozery zauważyli, że równie dobrze śpiewać mogłaby na nich pierwsza lepsza wokalistka z branży. Kieruję więc reflektory na Commona, który za sprawą „Universal Mind Control” być może rzeczywiście zaliczył pierwszą, większą fonograficzną wpadkę w karierze (tu się z anglosaskimi dziennikarzami nie do końca zgadzam) , niemniej  tytułowym utworem akurat się broni. Staroszkolne rymy trafiają na bit, który wywołuje ducha Afrika Baambaaty. „This is that new shit and it don`t feel the same” – obwieszcza Pharrell i rzeczywiście pionierskie electro sprawnym ruchem producenckiej ręki przesunięte zostało w przyszłość. Wielu później próbowało takich sztuczek (Will.i.am – nie pozdrawiam), tylko, że mało komu wyszło tak dobrze.

 

2009

Shakira – „Did It Again”

Trudno powiedzieć, żeby 2009 rok był dla Pharella dobry. Produkcja Neptunesów dla Jadakissa i Clipse rozczarowała, pozwalając snuć długie dyskusje na temat twórczego wypalenia. Po dziwnym reggae`owym numerze na fatalnej płycie Queen Latifah myśli fanów musiały układać się w wielki, pulsujący znak zapytania. Po tym jak blado wypadł duet u Wale`a ginąc gdzieś pomiędzy kompozycjami Dave`a Sitka czy Marka Ronsona – w wykrzyknik. Owszem, „Twilite Speedball” to świetny kawałek, z tym, że to akurat solowe dzieło Chada Hugo. Co więc z tym Williamsem? Szczęśliwie płyta Shakiry nazwana zadziornie „She Wolf”  zdołała rozwiać sporo wątpliwości. Pisano o rytmach „twardych a zarazem i zmysłowych”, dodając, że takich nie słyszano od dawna. Sama piosenkarka określiła tworzenie z Pharrellem mianem „wspaniałej synergii”, chwaląc kreatywność i szybkość działania artystycznego partnera. Najjaśniejszym punktem krążka okazał się utwór „Did It Again”, tropikalny banger podrasowany electro i sambą. Doczekał się nawet specjalnej hiszpańskiej wersji!

 

2010

N*E*R*D – „God Bless Us All”

Pharrell zrobił wiele by być na czasie – pojawił się u niesfornej, niby-rapującej ulubienicy Stabucksów czyli Uffie, szukającej sampli u Sufjana Stevensa i MGMT grupy Chiddy Bang, a nawet zaszczycił obecnością twórców europejskiej, klubowej sieczki dla hal i stadionów ze Swedish House Mafii. W tym samym roku zaskakująco chłodne recenzje zebrał nowy album N*E*R*D – „Nothing”. Pierwszym (ale bynajmniej nie ostatnim) powodem by go sobie przypomnieć jest „Hypnotize U”, ponieważ z chemii między Pharrellem a Daft Punk można śmiało wywróżyć sukces „Get Lucky” . Ja decyduję się na „God Bless Us All”. Tu nie ma gonienia za teraźniejszością o którym pisałem chwilę wcześniej, to ostentacyjne, ciut kiczowate retro. Czołgający się, morderczy groove, analogowa głębia, sentymentalne chórki, dęciaki pełne wigoru z lat 70. plus ładna melodia – może i to na niewybredne gusta, ale ja tam nie potrzebuję niczego więcej.

 

2011

Buddy – „Awesome Awesome”

Kiedy już chciałem prezentować wam leniwe, wygrzane słoneczkiem „Summer Jam” The Cool Kids, przypomniałem sobie o podopiecznym Pharrella. Nazywa się Buddy, miał współpracować ze Snoopem i Kendrickiem Lamarem, a następnie podbić świat, do czego oczywiście nie doszło. Nic dziwnego, bo szczerze mówiąc trudno mi dostrzec to, co Williams musiał w tym chłopaku zobaczyć. Mniejsza o to, gdyż bit do „Awesome Awesome” pozwala przymknąć oko i ucho na bardzo wiele. To kawał potężnego, południowego podkładu, porówywany do Lexa Lugera, przy tym chwalony za lekkość dla wyżej wymienionego nieosiągalną. Podzielił słuchaczy obawiających się tego, że Neptunes będą teraz chodzić na pasku Gucci Mane`a, Waka Flocka Flame`a i im pokrewnych. Cóż, jak to się u nas mówi, kijem Wisły nie zawrócisz.



 

2012

Frank Ocean – „Sweet Life”

W 2012 roku Williams był zajęty. Zwyżka formy, sporo klientów, ogólnie rzecz biorąc hossa. . Zapamięta mu się współpracę z Adamem Lambertem, obecność na płytach Currensy`ego, Wiza Khalify i dominującego w rapgrze Kendricka Lamara, acz na wyżyny swojego talentu wspiął się na „channel ORANGE” Franka Oceana, krążku podbijającym wówczas kolejne podsumowania roku. Odpowiada za produkcję „Sweet Life”, kapitalnego soulowego kawałka. „Rzadko słyszeliśmy u Pharella numery tak organiczne, utrzymujące tak luźno wibrację kontrastującą z <zamkniętymi> rytmami i precyzyjnymi refrenami, do których nas przyzwyczaił. Pełne słońca dęciaki, łagodne klawisze i ekspansywny groove uczyniły z kompozycję faworytką fanów na mainstreamowym debiucie Oceana” – napisał Billboard. Słusznie napisał.

2013

Mac Miller – „Objects in the Mirror”

Świetny rok Pharrella i szczerze mówiąc trudno znaleźć kogoś, kto by go w 2013 przebił. Nie ma co wspominać „Get Lucky”, „Blurred Lines” czy „Happy”, bo każdy choć trochę interesuje się muzyką nie mógł tych utworów uniknąć, choćby chciał. Ba, „Feds watching” 2chainza to również przebój, trochę zdławiony przez reputację troglodyty jaką ma gospodarz, acz i tak miło posłuchać jak zwyczajna, trapowa estetyka męczy Williamsa – tu trafia gitarka, tam bardziej odjechana partia klawisza, nic tylko podziwiać detale. Album Pusha T przyniósł z kolei przykłady pharrellowego ascetyzmu w stuningowanej, jeszcze bogatszej w bas i agresywne elektroniczne akcenty wersji. Wszystko to rekomenduję, niemniej wybieram „Objects in the Mirror” Maca Millera. Kawałek jest o narkotykach, toteż i bit przytrafił się na haju. Rozlewa się i rozmywa między dziwnie klasycznymi, prostymi perkusjami uzupełnionymi tylko o konga. Po głośnikach chodzi odległa, zimna, obłożona pogłosami gitara, równoważona przez ciepły klawisz. Wlewają się smyczki. Nic tylko zamknąć oczy i dać się ponieść. Uczta dla ucha.

Polecane