fot. P. Tarasewicz
Nie jestem za tym, żeby katować młodych słuchaczy tzw. klasykami polskiego rapu. Jak ktoś chce, to sięgnie, tak jak mój syn po Paktofonikę. Inaczej to przypomina odklejonego nauczyciela, który z podstawą programową w ręku każe ci brnąć przez rozdęty kanon lektur obowiązkowych, napisanych z dzisiejszej perspektywy topornie, utopionych w nieczytelnych kontekstach, nieodnoszących się do współczesnych problemów. Dźwięczą mi w uszach wersy Zeusa – „Wydałeś klasyk? Jeśli mam być szczery / klasykiem się nie staje chłam przez datę premiery”. Tak szczerze, to trochę się staje, do pionierów, przecieraczy szlaków wypadałoby podejść z taryfą ulgową, terra była incognita. Ale jednak rap jedno, a historia rapu drugie. Tak samo język polski nie powinien być historią literatury. Ta jest owszem, potrzebna, bo historia jako taka pozwala wiele zrozumieć i w dodatku lubi się powtarzać, niemniej to inne przedmioty.
Hip-hop uwielbia terminologię szkolną. Stara szkoła, nowa szkoła, pomiędzy dziwny twór nazywany prawdziwą szkołą. Oczywiście warto te starsze rzeczy podtykać pod nos, podpowiadać, przemycać w zestawieniach, bo wiele tam świetnej muzyki. Natomiast nie ma chyba co wymagać, egzaminować. Pamiętam, że przy okazji debiutu Żabsona, usiłowano go w wywiadach uwiarygadniać tym, że zna się na klasyce rapu. Co to w ogóle był za pomysł – że niby jak orientujesz się w dyskografii Nasa, to twoja muzyka robi się przez to w czyichś uszach lepsza? Już mniejsza o to, że co innego słuchać, a co innego wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
To oczywiście bardzo indywidualne, ale trzeba po prostu przyjąć, że sporo starych dzieł kultury przestaje działać. Żaden słuchacz nie odbierze ich jak kiedyś, a dawny słuchacz nie oskrobie ucha z sentymentów. Zespoły walczą – repertuar jest remasterowany, remiksowany, czasem grany na nowo. Warto spojrzeć na kino, gdzie te same historie kręcone są ponownie, zwykle zresztą gorzej, niemniej współcześniej, tak, by były się w stanie skomunikować z nową grupą docelową. I tu urwę wywód, bo prowadzi to pomału do cytowania „Pokolenia” Kombii.
Patrzę na gniewne dyskusje – a właściwie na milionowy wariant jednej i tej samej – że ktoś nie ma otwartej głowy, ktoś ma kij w dupie, ktoś się zesrał i tak generalnie to Polska niegotowa. Ale niby z jakiego powodu fan Łony ma się jarać White Widow, a fan Waimy – Peją? Po cholerę ci ludzie mają chcieć być ze sobą na galach, festiwalach, na fanpage’ach? Jak argumentować, że sernik jest lepszy od schabowego i po co ten spór toczyć?
Zmieniło się wszystko. Plakietkę hip-hop przybija się czemuś, co nigdy nie stało obok wrzutu, b-boya i skreczującego didżeja. I to jeszcze zrozumiałe, kultura czteroelementowa miała rację bytu w Nowym Jorku określonych lat, kiedy struktura etniczna była taka, a nie inna, Bronx wyglądał jak wyglądał, świat otrząsał się z disco. W innych wypadkach to kwestia pasjonacka i elitarna, wolałbym nie pytać swoich kolegów z podwórka, zasłuchanych na amen w Moleście i Zipach, gdzie i jak głęboko mieli wtedy breakdance czy turntablizm.
Ale to, że rap okupuje wszystkie zestawienia sprzedaży muzyki, a kultura hiphopowa jest marginalna, to inna sprawa. Powtarzam od dawna, że do jednego rapowego wora wrzucono muzykę skrajnie odmienną. Inne są tempo, brzmienie, elementy składowe, konstrukcja utworu. Z rapu, który swoją złotą erę miał kiedy silnik był funkowy, sampel jazzowy, a nawijka była traktowana wręcz sportowo, doszliśmy do wolnej elektroniki, gdzie bum stopy i bap werbla zastępuje łamany rytm, a rywalizację depresyjne raporty o samotności na szczytach dolarowych gór. OK, nikt nie chce żyć w przeszłości, „trzeba się zmieniać, by jakim jest się pozostać” i tak dalej. Tylko skoro rap może nie być rapowany, rymowany, przywiązany do tekstu, do bębna i basu, do groove’u, to czym tak właściwie jest rap? I dlaczego każdy ma się z automatu pogodzić z tym, że – dajmy na to – smutnym popem budowanym na modulowanym śpiewie? „Coco Jambo” to zapewne klasyk eurodance’u, ale czy można wymagać, by fan Slipknota słuchał go nieironicznie? I w imię czego? Bo jedno i drugie ma rapowane wstawki?
Współczuję uczniom nowej szkoły skazanym na posapujących dziadów (w każdym wieku). Przekaz, przekaz, przekaz. PRAWDA. „Na ch**u se wytatuuj” – słyszałem wiele razy. Jeszcze więcej farby na włosy. No dalej, popłacz sobie, simpie i snowflake’u. Całe to gówno i jeszcze przekonanie, że te klocki rymów, które Chat GPT zaraz będzie wyrzygiwać na zawołanie, czynią rapera technicznym i inteligentnym. Ale to wszystko sprowadza się do tego, o czym nawijał Białas – „Jak dla was rap to Matka Boska / ja stoję jak pogańska wioska”. Rap wielu pomógł, wielu podniósł, wielu dał światło, zatem jak robisz bawialnię z czyjejś świątyni, to licz się z całą irytacją związaną z obrazą uczuć religijnych.
Ewolucja rapu dała przy okazji wiele ciekawej alternatywy, fajnego popu, memów, których nie można minąć obojętnie. Zgoda. Sam rap zapłacił za to tożsamością (jej obumarcie na fali zachłyśnięcia hiphopolo uśmierciło pierwszy boom). Zatarły się granice: między koncertem rapowym a treningiem cardio pod muzykę z playbacku; między dziennikarstwem muzycznym i mediami rapowymi a fanpage’ami, gdzie admin postuje byle jak strumień świadomości; między budowaną oddolnie pozycją, a wyniesieniem na kupionych zasięgach, kupionych patronatach medialnych, kupionych bitach i kupionych featuringach; między typem, który chce ci coś powiedzieć i chce ci coś wcisnąć.
Tak, wiem, yes cannons slow market. Tylko współczuję też uczniom starej szkoły skazanym na obudzenie się w świecie, gdzie disco polo jest spoko, MMA jest piątym elementem hip-hopu, a raperzy to przywódcy małoletnich, niezdolnych do samodzielnego myślenia sekt. Żyć z tym wszystkim trzeba, tylko nazywajmy dystopię dystopią.
Oczywiście nic złego, żeby na koncercie się wyskakać i spłukać z siebie tydzień. Słabo napisany post może wciąż bez zadęcia poinformować i podsunąć dobrą muzykę, a produktowo traktowana muzyka wciąż może być skuteczna i mieć jakość. Ale ten wielki, pękający w szwach wór z napisem rap powoduje, że skrajnie inaczej myślący ludzie z zupełnie innym gustem non stop obijają się o siebie, są sprowadzani do jednego mianownika, obarczani cudzymi przewinami, co ich triggeruje. I ma prawo.
Czy coś można z tym zrobić? Niby wjechała teraz oferta wczesnoemerytalna, sypnęło festiwalami i koncertami z wielkimi powtórkami z hiphopowej rozrywki. Dajcie spokój, nie chodzi o to, żeby geriatria się okopywała. Tak jakby podział był według metryki, nie estetyki, a takiemu asthmie, Miłemu ATZ czy Sydozowi nie było bliżej do Kosiego JWP niż do Rusiny. Niby są fanpage’e, gdzie toczą się (nieironiczne!) dyskusje, czy jak nie ma bębnów, to jeszcze hip-hop. A prawda jest taka, że część robi popelinę, część skansen, a pośrodku jest pula artystów umieją czerpać z różnych światów. Popkiller upycha Gurala do trueschoolowej kategorii, a ten selekcję bitów ma zupełnie świeżą. Mata dla odmiany miewał na debiucie sporo bitów retro. Oki nagra zajebisty kawałek z Ero JWP, Young Igi z Włodim, Tede czy Kobik ze stania jedną nogą w starym, a drugą w nowym uczynili fundament swojego artystycznego istnienia.
Jeszcze jedno – tu się pracuje i zarabia, stąd wywiady kastrowane w autoryzacjach (albo: brak wywiadów), szambo wylewające się z niemoderowanych jakkolwiek komentarzy na portalach, strzały w powietrze w utworach, a za kulisami uśmiechy wciągane na skwaszone twarze i parodie rozmów. I tak w sumie, choć lud łaknie krwi – strzał w powietrze lepszy niż w kogoś, udawany uśmiech lepszy niż żaden, a rozmawiać warto i o pogodzie, bo może nie zmokniesz.
Cóż, trzeba było kiedyś bardziej pilnować. W gruncie rzeczy Pih włażąc na scenę Quebo ze słynnym „To nie jest hip-hop” miał rację. A, że coś nie musi być hip-hopem, żeby było fajne, to zupełnie inna sprawa. Po prostu słowa niosą za sobą jakieś znaczenie. No dobra – niosły.
Marcin Flnt