fot. Mariusz Forecki
– Zupełnie niezamierzenie wyszło jakoś tak… plus minus chronologicznie. Oto dziesiątka najważniejszych dla mnie płyt. Miłego! – mówi Grabek o zestawie najważniejszych albumów swojego życia. Wojtek to kompozytor muzyki przede wszystkim elektronicznej, autor trzech płyt, z których ubiegłoroczna „Day One” zebrała świetne recenzje i była porównywana do Sigur Ros, Ólafura Arnaldsa, Maxa Richtera czy Craiga Armstronga – twórców kojarzonych z ilustracyjnymi dźwiękami powstającymi na styku muzyki elektronicznej i kameralistyki. Chcecie zobaczyć, co Grabkowi gra w duszy i sercu? Zapraszamy!
Henryk Mikołaj Górecki – III Symfonia op. 36 „Symfonia pieśni żałosnych”, 1976/78
Śmieję się czasem, że Góreckiego zacząłem słuchać zanim to stało się modne. W każdym razie tak głoszą opowieści mojej Mamy, według której już jako dwulatek siedziałem na dywanie z rozdziawioną paszczą, wpatrzony i wsłuchany w telewizor, z którego płynęły dźwięki III Symfonii. Był rok 1978. Może dlatego moim ulubionym jest wykonanie Stefanii Woytowicz z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia i Telewizji w Katowicach z… 1978 roku. Ten album, utwór, jest niedoścignionym wzorem minimalizmu na najwyższym poziomie. Strasznie emocjonalna dla mnie płyta.
Deep Purple – „Made in Japan”, 1972
Nie pamiętam dokładnie, co towarzyszyło mi podczas pierwszego odsłuchu tego albumu –było to gdzieś w okolicach 1988 roku – ale wrażenie musiało być piorunujące. Dla 12-latka, zasłuchanego jeszcze wtedy w Królu-O-Którym-Dziś-Nie-Wypada-Mówić-Inaczej-Jak-Tylko-Upadły i z pasją odliczającego „The Final Countdown”, zetknięcie z tym absolutnie genialnym, koncertowym albumem było swego rodzaju olśnieniem. „Made in Japan” to też pierwsza płyta kompaktowa, jaką w życiu kupiłem – na grubo ponad rok przed zakupem odtwarzacza CD. W ogóle od tego albumu zaczęła się moja wieloletnia przygoda z „cięższą” muzyką lat 70. na czele z Led Zeppelin, Black Sabbath i Rush.
Rush – „2112”, 1976
W Katowicach, na Osiedlu Paderewskiego, był kiedyś kultowy sklep muzyczny. Jeździło się do niego raz w miesiącu i przepuszczało całe kieszonkowe na kolejne kilkanaście ciepłych, jak bułeczki, kaset. Po jednej takiej wycieczce wróciłem do domu z kilkoma płytami zespołu, o którym usłyszałem od kumpla. Rush jest dla mnie fenomenem, a płyta „2112” to tego fenomenu kwintesencja: hard rock, rock progresywny, wielominutowe, skomplikowane rytmicznie i melodycznie kompozycje, a przede wszystkich kunszt trzech genialnych muzyków, którzy przez 41 lat wyznaczali w muzyce nowe standardy, a następnie – bez ciągnących się w nieskończoność pożegnalnych tras, bez skandali, bez nadęcia – po prostu z klasą zakończyli działalność. Do dziś gdy słyszę suitę „2112” nie mogę się opanować i w powietrzu wybijam z Neilem Peartem te jego perkusyjne szaleństwa.
Marillion – „Script for a Jester’s Tear”, 1983
Na Marillion miałem totalną wkrętkę przez całe liceum. Wkrętkę miałem zresztą wtedy na art rock i rock progresywny w ogóle. Z Yes i King Crimson na czele. W drugiej klasie, którą spędziłem ucząc się w szkole w Danii, na lekcji angielskiego zrobiłem przeokropnie długą prezentację na temat prawie 20-minutowego utworu „Grendel”. Duńczycy kompletnie tego nie kumali, patrzyli na mnie jak na kosmitę, a ja z pasją i podnietą, w koszulce z wymalowanym farbami do materiału napisem „Marillion” i błaznem z okładki „Script…”, opowiadałem im o kompozycji i – jak mi się wtedy wydawało – zawiłej symbolice zawartej w tekście tej suity. To musiał być straszny obciach. Jednak po dziś dzień gdy słyszę pierwsze dźwięki i tekst „So here I am once more…” łezka kręci mi się w oku.
Tool – „Ænima”, 1996
Tool to był wstrząs dla mojego muzycznego świata – inteligentna, perfekcyjna technicznie, ciężka muza. Już ich debiut – „Undertow” – to było coś hipnotyzującego. Jednak wyżyny, na jakie Panowie wspięli się na „Ænima”, a potem potwierdzili tylko swoją wielkość na „Lateralus”, to coś o czym artystycznie można jedynie pomarzyć. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że w przypadku „Ænima” zwykła skala ocen to za mało i to jest święta racja. Przez pół roku nie wyjmowałem płyty z odtwarzacza, słuchając jej w kółko, za każdym razem odnajdując kolejne smaczki. Dodajmy do tego fenomenalny wokal Maynarda, szaloną lakrymologię, ciąg Fibonacciego, Billa Hicksa, przepis na ciasto z jaj Szatana i mamy Tool.
Björk – „Post”, 1995
Björk to kolejny muzyczny obuch w łeb, którym dostałem mniej więcej w okresie intensywnej fascynacji Tool. I tak jak do „Debut”, którą to płytę po raz pierwszy usłyszałem w Danii, tuż po premierze, przekonywałem się ładnych parę lat, tak „Post”-em Björk z miejsca mnie kupiła. Ta płyta to była dla mnie przepustka do… no właśnie, nawet próba sklasyfikowania muzyki Björk nie jest dla mnie łatwa. Bo co to tak naprawdę jest? Inteligentny pop? Elektronika? Niemniej to właśnie „Post” sprawił, że zacząłem poszukiwać dźwięków znacznie mniej oczywistych.
Radiohead – „Kid A”, 2000
Pierwszą płytą Radiohead, jaką usłyszałem, była „OK Computer”. I choć jest dla mnie muzycznie ważna, to jednak w moim osobistym Top 10 znajduje się ich kolejny album „Kid A”. Nie wiem, czy to dlatego, że już wtedy byłem w zaawansowanym stadium totalnego bzika na punkcie eklektyzmu w muzyce, czy może z zupełnie innego powodu, natomiast słuchanie „Kid A” to było doświadczenie na pograniczu szaleństwa. Nie potrafiłem kompletnie zrozumieć, jak można z taką łatwością bawić się stylami – luźno łącząc rock, ambient, elektronikę, jazzowe i orkiestrowe wtrącenia, jednocześnie totalnie redefiniując własny styl. Majstersztyk nie do podrobienia (choć wielu próbowało).
Sigur Ros – „()”, 2002
Moja przygoda z Sigur Ros zaczęła się od wzruszającego teledysku do utworu „Viðrar vel til loftárása” z ich kapitalnej płyty „Ágætis byrjun”, którą nota bene też chętnie bym tu wstawił, bo wracam do niej bardzo często. Natomiast to, co Sigur Ros zrobili w 2002 roku, mogę określić jedynie mianem arcydzieła: piekielny, ale piękny smutek, kojący falset Jonsiego, cudowne melodie, a na końcu kawałek, w którym napięcie zbudowane jest tak, że za każdym razem mam ciary. Jest to zresztą utwór, który chcę, aby zagrano na moim pogrzebie. Od wydania „()”minęło 17 lat, a ja nie przestaję słuchać tej płyty. Zresztą im jestem starszy tym ten album jest mi bliższy – bo chyba coraz bardziej przytłacza mnie pęd świata, bo chciałbym niespieszności, wytchnienia i niczym niezmąconego piękna. Dokładnie tak, jak na tej płycie.
Thom Yorke – „The Eraser”, 2006
Wyjdę na psychofana Radiohead, ale trudno – nie mogę nie wymienić tego albumu, tym bardziej, że jednak solowa płyta Yorke’a to jest zupełnie inna bajka niż dokonania zespołowe. Kupiłem ją w ciemno, wiedząc tylko tyle, ile było o niej napisane w jakiejś zapowiedzi – że została nagrana przez Artystę w domu przy użyciu laptopa. „The Eraser” z miejsca stał się dla mnie klasykiem. Album bardzo intymny, klaustrofobiczny, z jednym z najpiękniejszych utworów pod słońcem – „Cymbal Rush”. To również jest jedna z płyt, którą zawsze mam pod ręką.
Machine Head – „Burn My Eyes”, 1994
Miałem ogromny problem z wyborem ostatniej płyty, bo tych dla mnie najważniejszych zostało jeszcze co najmniej kilka. Wybór padł na „Burn My Eyes”, która podobnie jak płyty Korna, Pantery czy Faith No More, do końca życia będzie mi się kojarzyć z nieustającą imprezą, jaką w latach 90. były moje studia w Poznaniu. Ten album to jest straszny cios: 100% produkcji, 200% talentu i 300% energii. Poza tym jest to płyta, które niejednokrotnie uchroniła mnie przed zaśnięciem za kierownicą: to co robi z człowiekiem puszczona na full, w nocy, na autostradzie jest nie do opisania. Trzeba spróbować.
Opracował: Artur Szklarczyk