Foto: P. Tarasewicz / CGM.PL
Jest oczytany i elokwentny, dlatego często mówi się o nim, jako o reprezentancie „inteligenckiego” nurtu w hip-hopie. Może rzeczywiście jest w tym trochę racji, bo niewielu rodzimych raperów „zaliczyło” w ostatnich latach taki progres, jeśli chodzi o swoje produkcje. Najlepszym tego dowodem jego nowy krążek „Powroty”, który ukazał się w styczniu. Na swoim ósmym wydawnictwie Miłosz Borycki umieścił 10 utworów, które dotykają najważniejszych i najbardziej przełomowych momentów w jego życiu. A co na co dzień słucha ten 33-letni dziś artysta rodem z Katowic? O tym przekonacie się czytając jego płytową „dychę”. Miłej lektury!
Damian Marley – „Welcome to Jamrock”, 2005
To pierwszy album, który zmotywował mnie do szukania swojego miejsca poza stricte rapowym światem. Otworzył mi oczy na wiele muzycznych dróg i kierunków, które nie były wcześniej przeze mnie brane pod uwagę, dodał w wielu kwestiach odwagi wynikającej z ciekawości. To po prostu strasznie dobra płyta, która trafiła we mnie w świetnym momencie.
Phil Collins – „…But Seriously”, 1989
To gość, który – od kiedy pamiętam – „grał” gdzieś w tle, w moim domu… Jego muzyka zawsze była obecna – czy to w postaci solowych albumów, czy Genesis, czy numerów, które po prostu komuś napisał. Wychowywałem się na nim nie do końca będąc tego świadomym. Kiedy złapałem rap to dotarło do mnie – ale dopiero po czasie – jak często goście zza oceanu sięgają po jego patenty. Jak chętnie go samplują, czy po prostu „zżynają po całości”. I postanowiłem wówczas wrócić do wszystkiego, co dał ludziom na swoich płytach. A ta jest moją ulubioną.
PS. Ale to nie jest ten album, na którym usłyszysz „In the air tonight”.
Reflection Eternal (Hi-Tek + Talib Kweli) – „Revolutions Per Minute”, 2010
Nie jestem psychofanem TK, za to produkcje Hi-Teka zawsze we mnie trafiały… Ich pierwsze kolabo jakoś mnie nie chwyciło. Ale ten krążek, którym zasłuchiwałem się w 2010 i 2011 roku, miał bardzo mocny wpływ na brzmienie takich albumów, jak „Piąta strona świata” czy „Prosto przed siebie”. Niektóre numery na te płyty nagrywałem do instrumentali z tego krążka, a potem je podmieniałem na bity Emdeki.
Nas – „Illmatic”, 1994
Biblia rapu. Dla mnie najlepiej napisany i najbardziej klimatyczny krążek w historii tej muzyki. Gdzieś obok, ale jednak w cieniu tego wydawnictwa, znajduję Mobb Deep, kolejne albumy Nasira, czy pierwsze Jay’a-Z. Ale „Illmatic” to klasyk nad klasyki. Imperatyw.
Makaveli – „The Don Killuminati: The 7 Day Theory”, 1996
2Pac wprowadzał mnie w rap. Na kanwie jego śmierci, albumu „Greatest Hits” itp. można było, jeśli tylko się chciało, dotrzeć do tych wszystkich dobrych rzeczy, które miał okazję nagrać. Muzyka muzyką, ale otoczka związana ze zmianą pseudonimu, ideologia tego albumu, jego drugie dno, a wreszcie śmierć Tupaca – to wszystko aż za mocno ze sobą korelowało, stąd pewnie do dzisiaj krążące plotki o ukartowaniu jego własnej śmierci. A album jest po prostu zajebiście wyprodukowany i napisany. Zaraz po nim stawiam „Me Against the World”, który długo był u mnie na pierwszym miejscu. Do „Killuminati” musiałem nieco dojrzeć…
Mos Def – „The New Danger”, 2004
„Chorobę” na tego Pana złapałem od mojej przyszłej żony. Miałem z nim ten sam problem z Kwelim – jako Black Star wjeżdżali ze mną wszędzie, ale osobno żaden mocno mnie nie chwytał. Aż Sandra przypomniała mi „Black on Both Sides” i „New Danger”. Ten drugi album jest dla mnie przykładem, jak można uciec od konfekcjonowania produkcji rapowej i jednocześnie nie przesadzić z żywym brzmieniem, śpiewem, itp. To o wiele bardziej „moje” jazdy, niż The Roots. No i w sumie poziom rapu tego Pana to najbardziej trwała rzecz w hip-hopie – nieważne, z jakiego kontynentu płynie.
Genesis – „We Can’t Dance”, 1991
To pierwszy album, który w jakiś magiczny sposób złapał mnie swoją niekonwencjonalną muzyką, a nie przebojowością. Pamiętam z czasów dzieciństwa, że trzy na cztery weekendy w miesiącu moi rodzice słuchali tej płyty od samego rana – na zmianę z albumami Pink Floyd. Ale o ile do Pink Floydów czułem niesmak przez półtora dekady, to Genesis uwielbiałem zawsze. I słucham tej płyty do dzisiaj. To też pierwszy zespół, jaki widziałem na żywo, a było to w Spodku. Miałem 12 lat.
The Weeknd – „Beauty Behind The Madness”, 2015
Ten album to po prostu majstersztyk – jeśli chodzi i ilość hitów, patentów, jakość produkcji, koncept. Teksty, jak to teksty, ale całość dookoła nich to coś, co w pewnym momencie popchnęło mnie odważniej w niektóre kierunki. I do dzisiaj jestem wdzięczny żonie za to, że kilka lat temu dostałem go od niej na wosku.
Wzgórze Ya-Pa 3 – „Trzy”, 1998
Pierwszy prawdziwy rap z Polski, którym się zasłuchiwałem. Gdyby ktoś puścił mi dziś bity z tego albumu to podejrzewam, że byłbym w stanie „przerapować” go od początku do końca. To dla mnie odpowiednik „Illmatica” na naszej scenie, który łapie mnie do dzisiaj mocniej niż „Nastukafszy” czy „Skandal”. Klasyk.
Air – „The Virgin Suicides”, 2000
Jedyny soundtrack na tej liście. Kiedy ją konstruowałem to uznałem, że ograniczę się tylko do jednego OST. Wybrałem go spośród 7 ulubionych, a przedłożyłem m.in. nad „Drive”, „Stranger Things” itp. Pomysł na to wszystko, co tam się dzieje – klimat, brzmienie i teksty (jeśli już są) – to coś, co nigdy nie straci daty przydatności i wychowa jeszcze pewnie parę pokoleń producentów i autorów (oby!). Majstersztyk.
Oprac. A. Szklarczyk