foto: mat. pras.
Choć fani Nine Inch Nails należą do najwierniejszych na świecie, także im zdarzają się momenty zwątpienia i buntu. Trent Reznor dowiedział się ostatnio, że przeżywa kryzys twórczy, który maskuje wydając epki, zamiast przygotować pełnoprawny album, w dodatku robiąc to w większych niż zapowiadał odstępach czasu. Po premierze „Not The Actual Events” pod koniec 2016 Reznor zapowiadał, że kolejne odsłony będą ukazywać się w sześcio-siedmiomiesięcznych odstępach. O ile „Add Violence”, druga część cyklu, faktycznie ukazała się siedem miesięcy po poprzedniczce, o tyle tym razem musieliśmy czekać aż 11 miesięcy.
Nie pomógł również fakt, iż lider NIN zasugerował, by traktować trzydziestominutowe wydawnictwo jako album, a nie epkę. Artysta wyjaśnił to w racjonalny sposób, zauważając, że na epki nie zwraca się dziś uwagi i że w serwisach streamingowych wrzuca się je do jednego worka z singlami, ale nie wszyscy malkontenci kupili tę argumentację. Reznor podszedł ich więc inaczej – wydając najmniej przystępny materiał od lat, czyli dokładnie taki, jakiego oczekiwali od niego core’owi fani. A przy okazji zdecydował się na swego rodzaju coming out.
Trent określał „Not The Actual Events” mianem „mało przystępnej rzeczy, którą po prostu musiał zrobić”. „Add Violence” stało niejako w opozycji do tej epki przynosząc konwencjonalne – przynajmniej jak na standardy Nine Inch Nails – piosenki. Tymczasem „Bad Witch” jest powrotem do brudnej formy epki inaugurującej trylogię, przy czym Reznor i towarzyszący mu Atticus Ross, który jest od pewnego czasu pełnoprawnym członkiem NIN zapuszczają się tu jeszcze bardziej wgłąb swoich pokręconych umysłów. Może niekoniecznie słychać to w otwierającym płytę, agresywnym „Shit Mirror”, stanowiącym rozwinięcie „Branches / Bones” sprzed kilkunastu miesięcy, ale już za sprawą „Ahead of Ourselves” Reznor i Ross zabierają nas do piwnicy. A to dopiero początek podróży.
Poprzedzający premierę „Bad Witch” singiel „God Break Down the Door” zaskakiwał nawiązaniami do twórczości Davida Bowiego. Zarówno tej sprzed ponad dwóch dekad, czyli z czasów „1. Outside”, kiedy to NIN koncertowali u boku Bowiego, jak i schyłkowej (jazzowe elementy i saksofon przywodzą na myśl klimat „Blackstar”). W podobnym tonie utrzymany jest także instrumentalny utwór „Play the Goddamned Part”. Równie nieoczekiwane rzeczy dzieją się w „I’m Not from This World”. Wpominałem o coming oucie – cóż, Reznor pierwszy raz otwarcie przyznał, że jest kosmitą. Sam utwór – także instrumentalny – idealnie sprawdziłby się jako soundtrack do filmu o eksperymentach na istotach pozaziemskich, dokonujących się w tajnym laboratorium wojskowym.
Nie sposób nie docenić wpływu, jaki na „Bad Witch” wywarła praca nad muzyką filmową, której w ostatnich latach było w życiu Reznora i Rossa sporo. Artyści skupiają się na budowaniu niepokojącego klimatu, rezygnując z wokalu lidera NIN, gdzie tylko się da. W wieńczącym płytę „Over and Out” Trent odzywa się dopiero w połowie. Dzięki użyciu „czystego” głosu przywraca swojej muzyce pierwiastek ludzki, o którym zdążyliśmy na dłuższą chwilę zapomnieć. Niesamowicie czarująca, ale jednocześnie przygnębiająca końcówka, podobnie jak i cała płyta.
Maciek Kancerek
Ocena: 4,5/5
Tracklista:
1. Shit Mirror
2. Ahead of Ourselves
3. Play the Goddamned Part
4. God Break Down the Door
5. I’m Not from This World
6. Over and Out