Metallica gra Metallikę, czyli sprawdzamy, o co tyle zamieszania

Recenzujemy „72 Seasons”.


2023.04.20

opublikował:

Metallica gra Metallikę, czyli sprawdzamy, o co tyle zamieszania

fot. mat. pras.

Trudno znaleźć w światowej czołówce zespół, który polaryzowałby swoich fanów silniej niż Metallica. Właściwie każda płyta grupy od „…And Justice For All” doczekała się zarówno wyznawców, jak i zagorzałych przeciwników. Odsądzane po premierze od czci i wiary „Load” i Reload” z czasem doczekały się należnego szacunku, po latach nawet o „St. Anger” nieśmiało mówi się, że miała potencjał, ale produkcja skutecznie go zajechała.

Wraz z tym ostatnim krążkiem zakończyła się era Metalliki poszukującej (nie liczę „Lulu”, ponieważ nawet sam zespół nie umieszcza go w swojej oficjalnej dyskografii, traktując jedynie jako poboczny album kooperacyjny z Lou Reedem). Wydaną w 2008 r. „Death Magnetic” szumnie zapowiadano jako powrót do korzeni i choć trudno zestawiać ten album z „Kill’em All”, to nie da się ukryć, że dostaliśmy na nim ejtisową Metallikę. Mogłoby się wydawać, że wreszcie wszyscy będą zadowoleni, ale gdzie tam – z miejsca podniosły się głosy, że zespół stchórzył i po latach eksplorowania nowych lądów zamknął się w strefie komfortu.

Jak widać – nie da się zadowolić wszystkich i wygląda na to, że przy okazji „72 Seasons” sam zespół wreszcie to zrozumiał. Muzycy deklarują w wywiadach, że nagrali dokładnie taki album, jakiego sami chcieli i te wypowiedzi zdają się absolutnie szczerze.

Singlowe „Lux Æterna” już w momencie premiery nasuwało bezpośrednie skojarzenia z „Motorbreath”. Niestety, nie chodziło tutaj jedynie o klimat całości, ale konkretne zagrywki, wyglądające na ewidentnie zapożyczone z własnego klasyka. Upływające miesiące jedynie potęgują to wrażenie, na domiar złego fragmentów ocierających się o autoplagiat jest na nowym albumie więcej. Gdyby „Sleepwalk My Life Away” zatytułować „Enter Sandman 2”, nie byłoby to duże nadużycie.

Najłatwiej byłoby nazwać „72 Seasons” naturalną kontynuacją „Hardwired… to Self-Destruct” sprzed siedmiu lat, jednak w praktyce sytuacja jest nieco bardziej zniuansowana. Nowy krążek niby korzysta ze wszystkich zalet i wad poprzednika, ale jako całość na pewno jest cięższy i mroczniejszy, przede wszystkim ze względu na warstwę liryczną. Nawet średnio zorientowani wiedzą, że ostatnie lata to trudny czas Jamesa Hetfielda. Pandemiczna izolacja, nawrót problemów alkoholowych, który doprowadził do tego, że muzyk trafił na odwyk, a zespół musiał odwoływać koncerty, do tego rozwód po 25 latach małżeństwa. Hetfield przyjął na siebie sporo ciosów i nowa płyta jest odbiciem jego ran. Z drugiej strony jest też jawnym komunikatem, że nie zamierza się poddawać, bowiem choćby w „Too Far Gone?” czy „Room of Mirrors” brzmi niesłychanie witalnie. Swoją drogą aż dziwne, że żaden z tych utworów nie ukazał się jako singiel. Oba sprawdziłyby się w tej roli znacznie lepiej niż rozwleczone do 6,5 minuty „If Darkness Had a Son”, utwór, który mimo znakomitych momentów aż prosi się, żeby przepuścić go przez pierwszy lepszy edytor, pozwalający skrócić go o połowę.

Problem dłużyzn dokucza Metallice nie pierwszy raz. To, co raziło na poprzedniej płycie, tutaj uderza jeszcze bardziej. „Hardwired…” była przynajmniej rozbita na dwa krążki, można było więc zrobić sobie przerwę, tym razem całość upchnięto na jednej płycie CD. 77 minut to żadne zaskoczenie w przypadku klasyków z Bay Area. Z jedenastu nagranych przez nich albumów, aż sześć trwa powyżej 70 minut. Tyle że w przypadku „72 Seasons” potencjału było może na 50, reszta to powtarzanie w nieskończoność i tym samym zażynanie nawet najlepszych patentów. „Inamorata” z kapitalnym zwolnieniem w środku byłoby fantastycznym zwieńczeniem płyty, gdyby nie to, że zanim zacznie się w nim coś dziać, zespół przez cztery minuty piłuje nudny motyw, który później wraca na kolejne trzy. Całość trwa ponad 11 minut i jest najdłuższym utworem w historii Metalliki.

Mimo ewidentnych wad trudno nazwać „72 Seasons” złym albumem. Materiał na pewno ma większy repeat value od „Hardwired…”. Ze względu na koncept kręcący się wokół dorastania jest też zwyczajnie ciekawszy. Tytułowe 72 pory roku to te, które człowiek przeżywa na drodze do osiągnięcia pełnoletności. Hetfield wyjaśniając znaczenie mówił o dorosłości, ale ta – podobnie jak dojrzałość – nie przychodzi przecież z automatu w dniu 18. urodzin, więc traktowałbym ten wątek nieco umownie.

Grupa zdecydowanie ma argumenty, żeby przekonać słuchaczy do swojego nowego albumu, ale jego ostateczny odbiór jest ściśle uzależniony od tego, jak podejdziemy do tej płyty. Umówmy się – oczekiwanie, że zespół z takim stażem i rynkową pozycją wymyśli na nowo koło, jest nieco naiwne. Pozwólmy więc Metallice pozostać Metalliką.

Maciek Kancerek
Ocena: 3,5/5
Metallica – „72 Seasons” (Blackened Recordings Inc., Universal Music Polska)

Tagi


Polecane