Skutki połączenia tequili i wódki

Nasza relacja z niedzielnego koncertu Tito & Tarantula w warszawskiej Proximie


2009.06.15

opublikował:

Skutki połączenia tequili i wódki

Tito Larriva podróżowanie ma we krwi. Urodzony w meksykańskim Ciudad Juárez, mieszkał na Alasce i w Teksasie, aż osiadł w Los Angeles. Być może dla niego ta mini-trasa, jaką odbył po Polsce (z przystankiem w czeskiej Pradze po drodze), to jak wypad po bułki. Ale dla mieszkańców Poznania, Krakowa, Wrocławia i Warszawy spotkanie z ulubionym zespołem Rodrigueza i Tarantino musiało być odrobinę bardziej ekscytujące…

Koncert w stolicy był ostatnim. I obfitował w pożegnalne atrakcje. Jak ktoś jest szczególnie sentymentalny, to za pierwszą mógł uznać o ponad pół godziny opóźniony start imprezy..;) A poważnie, zachęcająco wypadł już początek sztuki.

Symfoniczno-katarynkowe, trochę podniosłe, a trochę komediowe intro świetnie zasugerowało, czego możemy się spodziewać po zespole, który radośnie przeskakuje z konwencji mrocznego, morderczego bluesa do punkowych żartów i dziarskich rockandrolli. Kiedy niewidzialny konferansjer (z taśmy:) obwiesił po hiszpańsku, że „Zaprezentuje się państwu sławna formacja muzyczna Tito y Tarantula!” chaotyczny zgiełk w Proximie przerodził się w dziką wrzawę.

 

Kapela, zapamiętana przez większość publiczności z porywającego występu w wampir-barze „Titty Twister” z „Od zmierzchu do świtu”, wkroczyła na scenę dostojnie i przy rzęsistych brawach. Najpierw nakręcony pozytywnie perkusista – Alfredo Ortiz, po nim powściągliwa basistka z gęsto wydziaranymi ramionami – Caroline „Lucy LaLoca” Rippy; następnie,  wyglądający na mocno imprezującego, gitarzysta Steven Hufsteter, a na końcu, niedbale elegancki i z oczami ukrytymi za ciemnymi okularami, Tito.

Zaczęli od reprezentacji ostatniego albumu, „Back Into The Darkness”, w postaci nieśpiesznego „In My Car” i bardziej energetycznego „Dust and Ashes”. Gitarowy duet – Telecaster Tita i zabójczo brzmiąca czarna kopia Gibsona Les Paul Stevena – siały rockandrollem po całej sali z elektryzującą, niemal namacalną, intensywnością.

Przed pierwszym utworem zaśpiewanym po hiszpańsku, „Flor De Mal”, Tito skromnie podziękował „Gracias Poloňa!”. Ponarzekał też na wtyczkę od kabla do świeżo zmienionej gitary (na kolejnego Fendera Telecastera) „prawdopodbnie z Japonii, albo z Korei”. Jakby Amerykanie albo Meksykanie mogli to zrobić solidniej..;)

Na pewno jednak przedstawiciele tych dwóch krajów potrafią zbudować rockowo-zakapiorski klimat swoją nieskomplikowaną, ale naprawdę charakterystyczną muzyką. Przez ponad półtorej godziny, Tito ze swoim zespołem pobudzali chętną do zabawy publiczność Proximy grubymi bluesiorami, balladami wkurzonych macho, czy nawet czadem a’la Brujeria light!

Nie zabrakło żadnej z ważnych dla Tito & Tarantula piosenek. Usłyszeliśmy m.in. “Strange Face Of Love”, “Monsters”, czy “Pretty Wasted”, przed którym Tito zarzekał się, że nie wypił ani kropli tequili tego dnia. Choć barwa jego głosu przeczy temu w pełni swej chropowatości.

Końcówkę koncertu, poza brawurowymi wykonaniami „Murder”, “Machete” i nieodzownego u nich „After Dark”, charakteryzowało też niesamowite porozumienie między liderem Tarantuli i publicznością.

Zaczęło się już dobrych kilkanaście minut wcześniej, kiedy na zawadiackie „Where’s Salma?!” wykrzyczane z Sali, Tito równie rezolutnie odpowiedział „Nie wiem gdzie jest, ale wiem, że jest w ciąży!”. Z czego wywiązał się ciekawy monolog, który zdryfował w stronę refleksji na temat wrażenia, że na filmie wszystko wydaje się większe. Biusty, pośladki, ludzie… A zakończył swoje hollywoodzkie wspomnienia stwierdzeniem, że w rzeczywistości nawet Banderas jest karłem.

Zacieśnianie relacji zespół – publika osiągnęło apogeum, kiedy podczas rozbudowanej wersji „After Dark” wokalista wciągnął na scenę kilkanaście dziewczyn i drugie tyle chłopa, którzy bez specjalnej zachęty klaskali i tańczyli, a jeden kolega z mini-afro na głowie nawet dość udanie zaśpiewał z Titem w duecie!

Impreza trwała w najlepsze także po opuszczeniu sceny przez gości. Posłużyło temu i zamienienie w tekście „tequili” na „vodkę” i brawurowe wykonanie „Angry Cocroaches”, które przedzierzgnęło się w punkowy czad zwieńczony tradycyjnym „La Cucaracha”.

Wyjście zespołu na bis poprzedzone dość długim oczekiwaiem tylko utwierdziło przybyłych w przekonaniu, że warto było spędzić niedzielny wieczór w Proximie, bo – jak twierdził Tito – wykonanego na koniec klasyka Sex Pistols po hiszpańsku nie grał już od kilku lat. A na przypieczętowanie przyjaźni tequilo-wódczanej i zakończenie trasy po Polsce usłyszeliśmy właśnie „Anarchy In The UK” jako „Anarquía”…

Krótko mówiąc, naprawdę warto było spędzić ten czas z Tito & Tarantula, bo był to bardzo udany koncert bardzo charakterystycznego i charyzmatycznego zespołu.

Polecane