Czwartkowy dzień minął pod znakiem dość ubogich występów i problemów technicznych. Zacznijmy jednak od początku.
Pierwszy dzień, czyli właściwie taki rozruch festiwalu – który w tym roku potrwa aż 4 dni, nie przyniósł wielkich rewelacji. To raczej wina wykonawców niż organizatorów, bo ci ostatni spisali się jak zwykle na medal. Usprawnione zostały chyba wszystkie newralgiczne punkty poprzednich imprez. Cieszy to na pewno kierowców, którzy dostali większą przestrzeń do parkowania, cieszy to zapewne samych festiwalowiczów, którzy otrzymali choćby więcej gastronomii, więcej toalet, sprawniejszą komunikację, czy wygodniejszą scenę namiotową. To wszystko sprawiło, że choć publiczność jak zwykle licznie dopisała – nie było to aż tak odczuwalne i irytujące. Mnie osobiście cieszy, że obniżyła się granica wieku uczestników, że na Open`era zrobiła się swoista moda – z jednej strony można się tu polansować (z czego gawiedź oczywiście do oporu korzysta), z drugiej zaś odebrać sowitą dawkę dobrej edukacji muzycznej i festiwalowej kultury. To teraz czas na artystów.
The Car Is On Fire
Na zewnątrz pięknie przygrzewało słoneczko, a w czeluściach wielkiego, granatowego namiotu bez ścian (tak, to ten który pamiętamy z Selectora), rozstawiona została scena pokaźnej wielkości (ze światłami i wizualkami). Na niej zaś zespół TCIOF. Publiczność wypełniła całą powierzchnię namiotu i dobrze się bawila. Może troszkę lepiej od niej bawił się sam zespół, który prezentował wybiórczo repertuar uzbierany z trzech jak do tej pory wydanych płyt. Było melodyjnie, skocznie, wesoło, a co najważniejsze profesjonalnie. Aż cisnęł się na usta, że wręcz „zagranicznie”. Po koncercie wszyscy byli zadowoleni, publiczność wychodziła uśmiechnięta, a zespół pod wrażeniem dobrego przyjęcia – ogłosił, że jeden z ich członków stawia wszystkim po koncercie po piwie… oczywiście, tym najtańszym…
Peter, Bjorn and John
Czekałem na ten koncert, nie tylko ze względu na przebój „Young Folks” (który oczywiście wykonali), ale także tej ich ostatniej – zaskakującej płyty, która dopiero po kilku przesłuchaniach wpada w ucho. Nie zawiodłem się, ale także jakoś specjalnie nie podekscytowałem. Było, ok – zawsze miło zobaczyć taki zespół na żywo. Jeśli byliby bandem początkującym, to werdykt mógłby brzmieć – „potencjał koncertowy mają, ale repertuar kuleje”. Z jednej strony potrafią wprowadzić widzo-słuchacza w imprezowy klimat, z drugiej zaś doskonale potrafią go zostawić po chwili na lodzie – rozpoczynając swoje dziwne muzyczne wariacje. Jednak dla tych kilku żywiołowych momentów, warto było poświęcić im swoją festiwalową uwagę.
Arctic Monkeys
Pierwsza duża gwiazda. Chłopaczki, którzy poprzez swój profil Myspace zawojowali tradycyjny rynek muzyczny. Dwie płyty na koncie, ta trzecia w przygotowaniu. Alex Turner ma długie włosy?! – chyba nie tylko mnie zaskoczyła ta zmiana image`u. Z nastolatka w koszulce polo, Alex przeobraził się w rasowego rock&rollowca, przybrany w jeans i rozwichrzone piórka. Rozpoczęli ostro, brzmieli mocniej niż na płycie, ale równie profesjonalnie. Świetny warsztat i wokalny i instrumentalny. Alex jakiś taki nieobecny, nonszalancki – wzbudzał wrzaski rozemocjonowanych nastolatek. Po 15 minutach, w których zagrali kawałek z pierwszej płyty, kawałek z drugiej i singiel z trzeciej – nie miałem złudzeń, że cokolwiek jeszcze mnie w tym występie zaskoczy. To są tak jak napisałem wcześniej, solidne – dopracowane wykonania, jednak niestety brzmiące na jedno kopyto. Brakuje jakiejś różnorodności i fantazji. W końcu po 20 min. przyszło wybawienie. Po prostu wyłączył się dźwięk. Zespół grał swoje – ale dla nas było „mute”, zdezorientowana publiczność, zaczęła gwizdać. Po chwili dźwięk został włączony. Jednak znowu w pół zdania Alexa się urwał. Po jeszcze jednej takiej próbie, Alex widocznie miał już dosyć i się lekko wściekł – po czym zespół zszedł ze sceny. Zmienił ich organizator Mikołaj Ziółkowski, który zapewnił, że kapela zaraz na scenę powróci, a takie „rzeczy” zdarzają się nawet największym zespołom. Po obiecanych 10 minutach, Arctic Monkeys powrócili i dokończyli koncert, jednak przy zdecydowanie mniejszej publiczności.
Late Of The Pier
„Arktyczne Małpy” jeszcze na scenie, a ja udaje się do namiotu. To było bardzo miłe zaskoczenie, tym bardzie, że nie znałem wcześniej tego zespołu. Stylistycznie: pomieszanie z poplątaniem – gatunkowy kogel mogel, jednak wszystko razem, z olbrzymią dawką energii jaką zespół wkładał w każdy numer – smakowało doskonale. Namiot pod którym odbywał się koncert po prostu eksplodował. Nie było można spokojnie ustać w miejscu, gdy na scenie grasowały te „zwierzęta”. Szaleństwo, skoki, wygibasy – zarówno wśród publiczności, jak i wśród wykonawców. Całkiem jakby wszyscy doskonale znali się z tą kapelą – jakby to był ich któryś z kolei koncert w naszym kraju – zaprzyjaźniony zespół. Doskonały kontrast pomiędzy Late Of The PIer a Arctic Monkeys – właściwie rówieśnicy, ale widać, że jednym się chciało bardziej a drudzy trochę już mają tego wszystkiego dosyć.
Basment Jaxx
Wiedziałem, że ci państwo to solidna marka i można na nich liczyć. Panowie za konsoletami budowali fundamenty tej imprezy (walcząc od czasu do czasu z problemami technicznymi), perkusiści napędzali akcję, a wokalistki swoimi wokalno – tanecznymi popisami unosiły nas kilka centymetrów nad ziemię. Świetne babki, wyluzowane, roztańczone – mające sporo dystansu, do siebie i do świata (jedna z nich zeszła ze sceny i próbowała uwieść śpiewem jednego z ochroniarzy, który jednak jak na profesjonalistę przystało do końca zgrywał niedostępnego). Znów początek świetny – szybkie zmiany tempa, klimatu (pojawił się fragment Billy Jean – subtelny ukłon dla zmarłego tydzień temu Michaela Jacksona), panie zmieniały w błyskawicznym tempie stroje, po czym wybiegały i kręciły swoimi masywnymi pupami. Po jakimś czasie niestety, gdy na scenie zaczęli pojawiać się na zmianę wokaliści – impreza powoli przeradzała się w otępieńczą rzeźnię.