40. FKA Twigs – „M3LL155X”
Na swojej EP-ce FKA Twigs postanawia w ciągu dwudziestu minut rozliczyć się z rynkiem. A właściwie z obrazem, do którego ten rynek próbuje przykroić brytyjską wokalistkę. O tym opowiada „Mellissa”: o tym, kim można być, i o tym, kim chce się być. Ideologiczny ładunek to jedno, ale brzmienie FKA Twigs – igrające ze słodkim, wysokim wokalem oraz z miękkimi, nu-beatsowymi rytmami – świetnie sprawdza się w roli „konia trojańskiego”, który roznosi biznes od środka.
(KS)
39. The Dead Weather – „Dodge and Burn”
Dla Artura Rawicza „Dodge and Burn” jest serią wyprowadzanych przez The Dead Weather ciosów. Nie ma obojętnych na tę muzykę i to wcielenie White`a – pisał w swojej recenzji Artur. Kiedy wydawało się, że nie można nagrać lepszej płyty niż „Horehound”, oni wydali „Sea of Cowards”. Czyli co, teraz to już na pewno nie da się tego przeskoczyć? W takim razie posłuchajcie „Dodge and Burn”, najlepszego krążka The Dead Weather… do czasu premiery kolejnego.
(MK)
38. Kowloon Walled City – „Grievances”
Trzeci album kwartetu z San Francisco, jak przystało na zespół inspirujący się najgęściej zaludnionym osiedlem na świecie (zamkniętym ostatecznie ponad dwadzieścia lat temu), wychodzi od klaustrofobicznych, zimnych przestrzeni. Takich, które mogą kojarzyć się z post-rockiem. Z drugiej strony jest jednak ciężar, brud i ekspresja noise rocka przełomu lat 80. i 90. Fascynująca, angażująca rzecz. Dla fanów wytwórni Amphetamine Reptile Records to pozycja wręcz obowiązkowa. (KS)
37. The Internet – „Ego Death”
The Internet to ten projekt członków Odd Future, o którym być może nieco mniej słychać, szczególnie gdy zestawiać go z Tylerem The Creatorem czy Earlem Sweatshirtem (choć akurat ten członkiem OF już nie jest). A szkoda, bo pod względem muzycznym i brzmieniowym działają tu najbardziej utalentowani i kreatywni wykonawcy tego kolektywu. „Ego Death” najwspanialej płynie w letnie dni, gdy soul, r&b (takie w starym, Saadiqowym stylu) i rap spod znaku Soulquarians tworzą organiczną całość. Ot, taka młodzieńcza elegancja. (KS)
36. Deafheaven – „New Bermuda”
Zaskoczenie. Prekursorzy hipsterskiego black metalu, ubarwiający ten gatunek licznymi shoegaze`owo-postrockowymi patentami, zwrócili się w kierunku „rdzennego” blacku, choć puryści, którzy nie przekonali się dotychczas do Deafheaven, raczej zdania nie zmienią. „New Bermuda” to najbardziej jednorodna płyta w karierze formacji z San Francisco. Słabsza od obu wcześniejszych albumów, niemniej wciąż pozwalająca utrzymać się Deafheaven w metalowej czołówce.
(MK)
35. Adele – „25”
Recenzując krążek Adele, pisałem o „momencie przesilenia”, o tym, że pewna formuła mocnych, fortepianowych ballad już się wyczerpała, wobec czego brytyjska wokalistka powinna odświeżyć swój repertuar. Na „25” zdarza jej się kilkukrotnie dochodzić do podniosłości bardziej nieoczywistymi drogami: wściekle bijącymi bębnami, gospelowym refrenem, gitarą akustyczną. Bywają nawet chwile, gdy nogi same rwą się do tańca. Wysłać Adele na dyskoteki? Czemu nie? (KS)
34. Turbowolf – „Two Hands”
Po pierwszej płycie niewiarygodnym wydawało się, że utwór Turbowolf ma szansę stać się piosenką dnia w BBC Radio 1. Tymczasem „Nine Lives” dostąpiło takiej możliwości, pozwalając grupie choć na moment przebić się do świadomości szerszego odbiorcy. Oczywiście nie oznacza to, że w Turbowolf w jakikolwiek sposób złagodniał w porównaniu do debiutanckiego albumu, choć trzeba zaznaczyć, że na „Two Hands” faktycznie znajdziemy więcej melodii.
(MK)
33. Jill Scott – „Woman”
Wiem, że niektórych może razić muzyczna zachowawczość Jill Scott. W końcu spośród dwóch diw neosoulu przełomu wieków – drugą jest, rzecz jasna, Erykah Badu – to właśnie ona wybrała gatunkowy konserwatyzm kosztem eksperymentów. Tyle że chowając się w bezpiecznej konwencji, Scott jest gwarancją jakości. Album „Woman” , obfitujący w kolejne nagranie aspirujące do potencjalnego „the best of” filadelfijskiej wokalistki (szczególnie pod koniec płyty), jest kolejną cegiełką do tej piekielnie równej dyskografii. (KS)
32. Marilyn Manson – „The Pale Emperor”
To najlepszy krążek, jaki Marilyn Manson nagrali w XXI wieku. Brian Warner z nieokrzesanego szaleńca zamienił się w dostojnego mentora, który na zimno punktuje wszystkie niedoskonałości współczesnego świata. Brian Warner po przełamaniu wszelkich barier społecznych nie musi już szokować i nareszcie może eksponować teksty utworów, które zawsze stały u niego na wyższym poziomie niż muzyka – zauważył w recenzji „The Pale Emperor” Marcin Wodyński. (MK)
31. Faith No More – „Sol Invictus”
Od czasu „The Real Thing” Faith No More nawet na moment nie przestało być zespołem wybitnym. Kolejne albumy tylko podnosiły poprzeczkę osiągając punkt, którego po prostu nie da się już przeskoczyć. Mimo wszystkich zalet „Sol Invictus” pozostanie więc najgorszą płytą Faith No More z „pattonowej” ery. Najgorszą, czyli taką na bardzo mocne cztery gwiazdki – pisałem wiosną recenzując nowy krążek FNM. I niech tych kilka zdań posłuży za uzasadnienie obecności „Sol Invictus wśród 50 najlepszych zagranicznych płyt 2015. (MK)