Utwór został nagrany na potrzeby charytatywnej składanki „Good Music To Avert The Collapse Of American Democracy, Volume 2”, która była dostępna przez 24 godziny 2 października. Teraz piosenka pojawiła się w serwisach cyfrowych.
Przypominamy, że podstawową dyskografię Pearl Jam zamyka album „Gigaton” wydany w marcu 2020, który spotkał się z niezwykle ciepłym przyjęciem ze strony fanów oraz krytyków muzycznych.
Tak o krążku „Gigaton” pisał w swojej recenzji Artur Szklarczyk.
Niespełna siedem lat po wydaniu krążka „Lightning Bolt” Eddie Vedder i jego koledzy wracają z zestawem tuzina mocnych, energetycznych i szczerych utworów, które zachwycą fanów, a malkontentów znów sprowokują do narzekań. Bo tak jak wszyscy wiemy, że najlepszą płytą w dorobku Pearl Jam jest debiutancki „Ten”, tak również oczywiste jest, że ta grupa nigdy nie zeszła poniżej pewnego, ustalonego przez siebie poziomu. A najnowszy „Gigaton” jest – przynajmniej w mojej ocenie – najlepszym albumem piątki z Seattle od czasu płyty „Binaural” z 2000 roku.
Coś w tej grupie jest jednak magicznego, że na każdy jej album (jak i koncert, co chyba oczywiste), fani czekają z wielkimi wypiekami. Ile jest dziś takich grup? Nie mnie liczyć czy zgadywać… Ważne jest to, że każda nowa piosenka czy wiadomość z obozu PJ elektryzuje najwierniejszych fanów, ale chyba nie tylko. No bo zamknijcie oczy i sami policzcie, ile jeszcze klasycznych zespołów z lat 90. nie tylko jeszcze istnieje, ale nadal (więcej niż tylko) daje radę?! No właśnie…
A boski Edek – ten, co na scenę wnosi jedną (minimum) butelkę czerwonego wina (byłem i widziałem – nie raz, i nie dwa), a także jego wierni kumple są dziś naprawdę gwarancją zawsze wysokiej jakości. I tak, jak wiem, że nigdy nie przeskoczą poziomu swojego debiutu (a komu się to udało?), tak zawsze na kolejne ich wydawnictwa czekam z wielkim spokojem. Może dlatego, że już nie mam wielkich oczekiwań? Na pewno jednak ufam Vedderowi i jego kamandzie, że jeśli nowa muzyka PJ nie wyrwie mnie z butów, to przynajmniej na godzinę przykuje uwagę i sprawi, że przestanę myśleć o czymkolwiek innym, niż tylko o brzmieniu i tekstach gigantów z Seattle…
Słuchając „Gigaton” traciłem kontakt ze światem i bliskimi przynajmniej kilka razy, co było nie tylko trudne (koronawirus, kwarantanna, #zostańwdomu, sami wiecie, jak jest), co… zaskakujące. Pierwszy raz od wielu lat pomyślałem bowiem – i to kilka razy – że ta magia, z którą mieliśmy do czynienia ćwierć wieku temu znów wróciła. Że znów są ciarki – i to przynajmniej kilka razy! Może to efekt tego, że Eddie Vedder, Jeff Ament, Stone Gossard, Mike McCready i Matt Cameron już nic nie muszą, dlatego grają na tak dużym luzie? Albo wręcz przeciwnie – wiedzą, że okrągła rocznica (w tym roku grupie stuknie 30 lat istnienia) jakoś jednak zobowiązuje? Zabijcie mnie, ale… nie wiem. Wiem natomiast, że słuchanie „Gigaton” sprawia mi prawdziwą frajdę.
Przede wszystkim za sprawą prostych (ale nie prostackich), nieprzekombinowanych zbytnio aranżacji i konkretnego, soczystego brzmienia, które sprawdza się zarówno w tych uroczo – na swój sposób – siermiężnych, „niechlujnych”, wręcz punkowych numerach („Superblood Wolfmoon”, „Take the Long Way”), jak i „akustykach” ocierających się o western i rock-ballady („Alright”, „Comes Then Goes”). Sercem tego albumu jest jednak post-grunge’owe granie pełne rozbujanego funku doprawionego szczyptą elektroniki („Who Ever Said”, „Dance of the Clairvoyants”). Nie mam też nic przeciwko space-rockowi („Quick Escape”), czy psychodelicznym wycieczkom („Buckle Up”), bo słuchając tych czarujących, stylowych syntezatorów w „Seven O’Clock” (jak nie znajdziecie tu klimatu „Oceans”, to przestajemy się lubić) naprawdę wywołuje dreszcz miłych wspomnień.
Jak wyjaśnia gitarzysta zespołu, Mike McCready: „Nagranie tego albumu było długą podróżą. Czasem mroczną, emocjonalną i dezorientującą, ale też bardzo ekscytującą i pełną eksperymentów. Czujemy, że ta droga zaprowadziła nas do muzycznego odkupienia. Współpraca z kolegami z zespołu dała mi wiele miłości, „uważności” oraz wiedzy, jak ważne są więzi z innymi ludźmi w czasach, w których żyjemy”. Dlatego dobrze, że jest taki zespół, który pomimo narzekania (nie) fanów, że skończył się po „Ten”, nadal robi swoje. I to w jakim stylu?! Bbywalców ich magicznych koncertów nie muszę już przekonywać. A ignorantów już mi się nie chce nawracać…