Ozzy Osbourne – „Scream”: trzy najlepsze recenzje

Wybraliśmy trzy, naszym zdaniem najlepsze recenzje ostatniego albumu Ozzy'ego Osbourne'a, "Scream". Jeszcze dziś głosowanie na Facebooku.


2011.08.03

opublikował:

Ozzy Osbourne – „Scream”: trzy najlepsze recenzje

Przypomnijmy, o jaką nagrodę toczy się konkurs:

Do wygrania są dwa pojedyncze wejścia na koncert (bilet o wartości 165 zł) oraz możliwość spotkania z artystą po lub przed koncertem (do potwierdzenia). Zostańmy przy słowie „możliwość”, bo wszystko ostatecznie zależeć będzie od samopoczucia Ozzy`ego w dniu koncertu i na 100% nie możemy nikomu obiecać, że spotka się z wokalistą. Bilet i opaska na to spotkanie będą do odbioru w kasie Areny w dniu koncertu.

My wybraliśmy trzy recenzje. O tym, kto wybierze się na koncert Ozzy`ego, zadecydujecie Wy. Jeszcze dziś wieczorem rozpocznie się głosowanie na Facebooku. Wśród osób głosujących na najlepszą recenzję rozlosujemy kolejne, tym razem podwójne wejściówki na koncert (bez możliwości spotkania z artystą).

Zanim zabierzecie się do czytania tekstów, przyjmijcie z naszej strony najszczersze przeprosiny za opóźnienia związane z publikacją wyników 🙂

Recenzja nr 1 – Marcin Borowicz:

„Chcę krzyczeć, chcę ryczeć, chcę śpiewać „



Gdy puściłem sobie najnowszą studyjną płytę Ozziego Osbourne`a po raz pierwszy, od razu poczułem się jak nietoperz, któremu ktoś właśnie odgryzł głowę. Ale byłem tym zachwycony, choć na godzinę straciłem możliwość echolokacji we własnym pokoju.  Bo „Scream” wciąga i nie pozostawia wątpliwości z kim mamy do czynienia. „Jestem gwiazdą rocka, jestem dilerem, jest służącym, jestem liderem, jestem zbawcą, jestem grzesznikiem, jestem zabójcą” śpiewa Książe Ciemności w otwierającym płytę utworze  „Let It Die”, który rozkręca się w stylu klasycznego blacksabbatowego walca. Zresztą  takich walczyków mamy na płycie więcej – np.”Soul Sacker”. Mimo, że nie gra żaden Iommi czy inny Ward.

Musze przyznać, że kiedy zespół towarzyszący Ozziemu opuścili Zakk Wylde i Mike Bordin miałem wątpliwości, czy w związku z tym nie oflagować się i nie rozpocząć protestu głodowego. Na (moje) szczęście nowe twarze na Krzyku dają radę. Gus G wymiata krótkie i krzykliwe solówki aż miód w uszach się topi (Soul Sucker, Time, I Want More). Gdy trzeba chwyta dal odmiany za gitarę akustyczną i  pieści małżowiny (Diggin` Me Down). Tommy Clufetos wali w bębny bez zbędnego kombinowania. Jak ma być szybko i równo, jest szybko i równo (Let Me Hear Your Scream, Fearless). Włos fruwa w powietrzu, czacha dymi, mózg się lasuje.

Ale prawdziwym opus magnum tej płyty jest oczywiście singlowy  „Let Me Hear Your Scream”. Chwytliwy refren, szybkie tempo. Czego trzeba więcej do szczęścia?  Tak darłem się podczas pierwszego przesłuchania, że aż pies sąsiadów zaczął mi wtórować i wyć. I wcale mu się nie dziwię. Przecież w czasie bejsbolowego meczu LA Dodgersów i Aniołów z Anaheim Ozziemu i jego fanom udało się pobić rekord Guinnessa w najgłośniejszym grupowym krzyku. Co skrzętnie wykorzystano do promocji tej płyty, a przy okazji zebrano trochę kasy na walkę z rakiem.

Szczęśliwie są na „Scream” spokojniejsze utwory, więc można odetchnąć. ” Life Won`t Wait” dałoby się zanucić przy ognisku. Byleby piekielnym. Takiemu „Time” może daleko do uroku „Dreamera”, ale w pamięć zapada sympatyczny chórek i refren. O ile oczywiście wcześniej nie ogłuchnęliśmy od własnego krzyku.

Słuchając „Let Me Hear Your Scream”, „Soul Sucker” czy „I Want More” zadawałem sobie pytanie, jak to jest możliwe, że facet który wygląda, jakby przed chwilą ledwo co przeżył ciężki wypadek, a jego angielskie mamrotanie można ledwo zrozumieć, wciąż nagrywa utwory, których nie ma się co wstydzić . Ja tak nie potrafię, choć uderzyłem się w głowę podczas headbanging i mojego angielskiego też nie sposób zrozumieć. Jednego jestem pewien. Obcowanie ze „Scream” przypomina walkę bokserską. Ozzy przez cały czas trzyma nas w narożniku, a my nie możemy mu oddać. Co najwyżej możemy sobie pokrzyczeć.

„Przez te lata byliście przy mnie. Niech Bóg was błogosławi, kocham was wszystkich” śpiewa Ozzy w ostatniej piosence na płycie. Ja też go kocham, ale niech ktoś przyszyje mi z powrotem „odgryzioną” głowę.

Recenzja nr 2 – Robert Skowroński:

Ostatni krzyk Ciemności



Choć Książe Ciemności planował odejść na emeryturę, to na szczęście porzucił ten pomysł i nagrał płytę, którą udowadnia, że mroczny monarcha i jego królestwo dalej mają się świetnie. Mimo sześćdziesiątki na karku Ozzy nadal potrafi zakrzyczeć w najlepszym metalowym stylu. Nie sposób nie wydać również i z siebie entuzjastycznego krzyku słuchając jego nowego dzieła. Zwłaszcza, gdy sam Ozzy nawołuje do tego swoim singlem „Let Me Hear You Scream”.

Dla fanów „Scream” pozostawało zagadką i napawało ich niepokojem do ostatniej chwili. Dlaczego? Ozzy zmienił cały skład z jakim nagrał poprzedni album czyli „Black Rain” z 2007 roku. Może nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego gdyby nie fakt, że Zakk Wylde – legendarny gitarzysta współpracujący z Osbournem od ponad dwudziestu lat, w dużej mierze odpowiedzialny za jego materiał, również wyleciał z zespołu. Jego miejsce zajął grecki wiosłowy znany z Firewind – Gus G. Zatem jakiego materiału możemy się spodziewać? Przecież Zakk był muzyczną instytucją, która nie zawodzi. Bez obaw! Styl Gusa nie odbiega za bardzo od tego, co do tej pory prezentował lider Black Label Society. Zobaczmy więc, czy dziesiąta studyjna płyta byłego lidera Black Sabbath dorównuje jego poprzednim dziełom, czy jedynie karze krzyczeć z przerażenia.

Całość materiału, za który odpowiedzialny jest Ozzy wraz z producentem płyty Kevinem Churko, otwiera “Lei It Die”. Kompozycja nie daje wytchnienia, ma w sobie zarówno zwaliste, ciężkie, kroczące fragmenty, jak i te rozpędzone, wywołujące w słuchaczu dziką rządzę szaleństwa. Pojawiające się tu i ówdzie sporadyczne, mroczne dźwięki pianina dodają numerowi jeszcze więcej charakteru. Kolejny jest singlowy “Let Me Hear You Scream”, jego przebojowość i zawarty w nim czad nie pozostawiają wątpliwości, że kawałek wejdzie na stałe do koncertowej setlisty artysty. Ciężko wysiedzieć przy tak nośnym refrenie. Na równe nogi stawia również “Soul Sucka” ze świetnym, miażdżącym słuchacza riffem i motywem talk boxu.

Ozzy oprócz tego, że słynie z odgryzania nietoperzom głów, jest znany też z pięknych, wzruszających ballad. Na “Scream” za takowe uchodzą “Life Won’t Wait” z akustycznymi zwrotkami i energetycznymi refrenami oraz upiększony orkiestracjami, z wspaniałym, pełnym pasji solo Gusa w ostrzejszej części – “Time”. Kompozycjom jeszcze daleko do przeszywających wręcz “Mama I’m Coming Home” i “Dreamer”, ale i one mają coś z tej magii subtelniejszego oblicza Ozzy’ego.

Dostaliśmy album wypełniony dobrymi rockowymi i metalowymi piosenkami. Jednak płyta następcą “No More Tears” zdecydowanie nie jest. Nie zmienia to faktu, że jak deklaruje sam Osbourne w “Let It Die” – “I’m a rockstar…” – i to na najwyższym światowym poziomie, a tacy nie zawodzą.

Krążek wieńczy krótka kompozycja “I Love You All”. Cóż, my ciebie też kochamy, Ozzy. A teraz wszyscy razem, na cześć Jego Wysokości… Scream!

Recenzja nr 3 – Michał Biegun:

Who the F**k is Ozzy Osbourne ?!

Zdecydowanie lepiej jest oceniać i recenzować album debiutanta bądź wykonawcy krótko obecnego na rynku. Zawsze można go wdeptać w ziemię, zmieszać z błotem, rzucić trochę mięsa i zganić za zrzynanie z innych artystów. Ale jak podejść do recenzji płyty kogoś, kto nie boję się tego powiedzieć, jest jednym z „wynalazców” muzyki metalowej. Czterdzieści lat na scenie. Wzloty i upadki. Chwile radości po kapitalnych albumach i trasach oraz chwile smutku w obliczu śmierci bliskiego przyjaciela, wspaniałego gitarzysty Randy Rhoads`a.

Ozzy Osbourne. Wielka Brytania już dawno powinna się zapaść pod wodę z uwagi na „ciężar” muzycznych gwiazd jakie wydała na świat. Czy pierwszy frontman legendarnego Black Sabbath po tylu latach, wciąż potrafi przykuć uwagę słuchacza i wprowadzić go do swojego świata? Odpowiedź brzmi krótko, TAK.

Na albumie „Scream”, Ozzy odzyskuje swoją pozycję przywódcy metalu. Nie tylko widać to po okładce gdzie z czarnym sztandarem niczym zdobywca stoi na czubku góry. Już pierwszy utwór ma nam uświadomić kim jest wykonawca. I`m a rock star, I`m a dealer, I`m a servant, I`m a leader, plus świetny, mocny riff i mamy idealny otwieracz na płycie. Gdy raptem odbiliśmy się od brzegu po chwili wpadamy w wodospad singlowego Let me hear your scream, który swoją energią i szybkością mógłby się nie kończyć gdyby nie to, że za rogiem czeka na nas kolejna mocna propozycja. W Soul Sucker słyszę echa poprzedniego gitarzysty Ozzy`iego, Zakka Wylde`a. W kolejnej kompozycji, Osbourne zabawił się w rolę mentora, wskazując naszą uwagę na wiele ważnych czynników w życiu każdego z nas. Jest to moment w którym płyta na chwilę wyhamowuje, nie ma już takiej dynamiki i energii jak na początku. Za to bardzo gorąco robi się w sferze tekstowej, gdzie Ozzy rzuca wyzwanie samemu Jezusowi Chrystusowi. I nie inaczej jest w kolejnych piosenkach, które objawiają wojowniczą naturę 62 letniego dżentelmena z Birmingham. Bardzo charakterystyczne na tej płycie jest wyważenie momentów szybszych i dynamicznych z nieco wolniejszymi i spokojniejszymi. Mamy taki przypadek w piosence Time, która raczy nieco nostalgiczną opowieścią o upływającym czasie. Ciekawą genezę ma kolejny z utworów, Latimer`s Mercy, gdzie Ozzy zabiera głos w konflikcie o eutanazję. W międzyczasie mamy jeszcze mocne I Want it More.

Reasumując. Scream to świetna propozycja zarówno dla tych co twórczość Osbourne`a znają na wylot oraz dla co chcą ją dopiero poznać. Balans energii i dynamiki ze spokojem i wyważonym tonem. Gitarzysta Gus G dopiero zaczyna swoją przygodą z Ozzym tak jak kiedyś Randy Rhoads i Zakk Wylde. Póki co wykorzystuje swoją szansę. Czas pokaże czy był to dobry wybór.

Książę Ciemności wrócił i ma się całkiem dobrze.

Polecane

Share This