Od „Eklektyki” do „Egzotyki”. 10 razy Que w opiniach dziennikarzy

Nowy Quebo? Jasne, ale wracamy też 10 starszych utworów, obok których nie sposób przejść obojętnie.

2020.02.11

opublikował:


Od „Eklektyki” do „Egzotyki”. 10 razy Que w opiniach dziennikarzy

fot. P. Tarasewicz

Dwa nowe utwory człowieka, który razem z Taco Hemingwayem zamiótł w 2018 roku rynek fonograficzny po tym, jak rok wcześniej z nieznanym wcześniej branży rozmachem zdał płytowy raport z okrążania świata, to musi być wydarzenie. Sam artysta to człowiek-teaser, więc pozwolę sobie przejść od razu do meritum. W „ROMANTICPSYCHO” stawia na autorozliczenie w formie dialogu, od razu nasuwając na myśl ostatnią płytę VNM-a. Flow jest miarowy, użytkowy, bit ilustracyjny, to jak długi nawijany post niepubliczny podsumowujący czas medialnej i artystycznej nieobecności. Que widzi gwiazdy, kocha, „spala się w ciepłych dłoniach”, wtyka aluzje do Taconafide jak szpilki w laleczkę voodoo, ale też wątpi i przyznaje kontrowersyjnie: „sprzedałem więcej płyt niż Sheeran, nie potrafiąc śpiewać”.

„Jesień” tonie w smogu, zaczyna się od kruchego, śpiewanego przez Natalię Szroeder refrenu. Wygaszony wokal osiada niespiesznie na surowych, nieprzyjemnych werblach. Tym razem nie trzeba wyłącznie posłuchać, można na idola popatrzeć. To jak Peter Parker (w interpretacji Maguire’a) przed ugryzieniem pająka, uchwycony na mękach dojrzewania. „Nie jestem dorosły” przyznaje Que, z łbem zrytym przez szczęśliwe rodziny, bez wyeksponowanych tatuaży, ze stereotypem ludzi „smutnych jak w Rosji” pod pachą.

Preorder nowego krążka już ruszył, a opublikowane utwory przypominają o jednym – Quebonafide elektryzuje setki tysięcy fanów, ale również ich polaryzuje. Dla wielu to maszyna do lajków i wyświetleń, człowiek-image, wiecznie rozedrgany król smutnej piosenki rapowej. Postanawiamy (połowę wyborów oddaję zaproszonym dziennikarzom, bo twórca z Ciechanowa to za dużo na jeden gust) więc wykorzystać pretekst do tego, by pokazać takiego Que, któremu po prostu należy się szacunek, niezależnie od tego, czy się za nim przepada, czy nie. Gościa wyprzedzającego swoje czasy i budującego pomosty między szkołami. „Zacznijmy od 2018” pada na początku „ROMANTICPSYCHO”. Wtedy już było wszędzie czuć „przeklęty fetor” grosza. Dlatego my kończymy retrospektywę na 2017.

„Polis” (Eklektyka, 2013)
Przeglądu twórczości Quebonafide nie można nie zacząć od „Eklektyki”, nawet jeśli część bitów bardzo źle przeszła próbę czasu, niektóre refreny i gościnne występy mogą wzbudzić niezamierzoną wesołość, a duża część materiału irytuje sileniem się na efektowne wersy, pozbijane w dodatku w bloki tematyczne. Jak szkolna nie byłaby ta biegunka skojarzeń wokół filmów, gier komputerowych, gwiazd rocka czy bohaterów komiksowych, to znalazły się na mixtape’ie momenty pozwalające myśleć „oho, rodzi nam się całkiem mocny raper”. Najlepiej szukać ich na podkładach Fuso, sprawdzonego już wcześniej w kontekście Que współpracownika. ”Polis” to podkład-forteca, z gatunku tych, na których w myślach słyszymy już jakiegoś łysego w skórze, stereotypowego przedstawiciela ulicznego rapu warszawskiego. Tymczasem gospodarz wjeżdża owszem, ostro, jednak z głową i jajami pozwalającymi wyrazić własne poglądy. Swobodnie łączy fakty z wiadomości w manifest niechęci do polityków, zdradza własne popkulturowe obycie i abstrakcyjne poczucie humoru. Jeszcze bez pewności, już jednak całkiem płynnie wyrapowane „A jestem tylko częścią planu paru szmaciarzy / I prześwietloną kliszą polskiego aparatu władzy / Transformacje? O nich się mówi więcej teraz / Niż w filozoficznych azjatyckich systemach” to najlepsze, co na „Eklektyce” można trafić.

„Prowo” (Płyta roku, 2013)
Robert „Fevowy” Połomski (Follow Rap): Zwieńczeniem 2013 była „Płyta roku” Quebonafide. I, biorąc pod uwagę zamieszanie wokół wypuszczonej niezależnie „Eklektyki”, to rzeczywiście był jego rok. Jeżeli dodać do tego udane wydawnictwa Eripe w 2012, to można zrozumieć, dlaczego nadzieje pokładane we wspólnym ciechanowsko-krakowskim projekcie były duże, a oczekiwania wobec niego jeszcze większe. „Płyta roku” wyszła wieczorem w Sylwestra, zaś utwór „Prowo” stał się niejako zapalnikiem promocyjnym – każdy pochylał się nad tempem nawijania Queby, zapominając przy tym o Bożym świecie. Po zapowiedzi „To ja, to znowu ja” następuje bowiem istna kanonada – punchline’owe wersy „Nawijają mi makaron na uszy, rzucają mięsem, fajnie / Ale już nie wiem czy rapują tu, czy k***a gotują lasagne”, imponujące przyśpieszenie, a na końcu tylko wzmagające apetyt zapewnienie – „to trailer dopiero, elo”. Ten kawałek to istny pokaz siły – zawiera metafory, gry słowne podparte życiowymi doświadczeniami czy ugruntowanymi poglądami. Majstersztyk, klasyk podziemia i kamień milowy w dyskografii Quebonafide.

„Voodoo” (Ezoteryka, 2015)
Mieliście kiedyś to irytujące przeświadczenie, że polska scena rapowa nie umie nadążyć za trendami, a gdy w końcu opanuje coś na przyzwoitym poziomie, na świecie właśnie przestaje się o tym mówić? Czułem to szczególnie dotkliwie, kiedy gdzieś na początku 2015 wróciłem z długiego, berlińskiego festiwalu. I wtedy wjechał Que, maniakalno-depresyjny, strumieniujący myśli opętańczym tempie, wyszczekujący słowa, wymiaukujący końcówki wersów. I jeszcze klip zaczynającego Evil Eye, a w nim, delfiny, stare Windowsy, cały ten epileptyczny, vaporwave’owy, ośmiobitowy kicz. Plus oczywiście ten bit Matheo, odmienny od trapowej sztampy, szarpany, dziki. Triumf chaosu końca gatunków muzycznych i dżungla końca internetu w jednym. „Voodoo” dziś byłoby świeższe od absolutnej większości wychodzących singli, a wtedy? Wydając ten numer, raper grał w jednoosobowej lidze.

„Trip” (Ezoteryka, 2015)
Krystian Krupiński (Popkiller): Jeszcze próżno tu szukać widokówek, reportażu czy studium nad kondycją współczesnego człowieka, bowiem Quebo-obieżyświat w swojej pełnej krasie pojawi się dopiero na „Egzotyce”. Tymczasem pochodzący z fonograficznego debiutu Quebonafide „Trip” to ledwie zajawka tematyki podróżniczej w twórczości rapera z Ciechanowa. Choć w warstwie tekstowej jest to całkiem przyjemny wyraz afirmacji życia, to nie byłby to wcale mój ulubiony numer z dyskografii autora, gdyby nie Teken. To właśnie ten potężnie zbasowany, rozregulowany bit – w pierwszych taktach zdawałoby się zabawna wariacja na temat eurodance’owego hitu Corony – z tym szaleńczo ciachanym samplem, wyrywnymi, acz trzymanymi w ryzach hi-hatami i mięciutkim clap snarem tworzy mocarny banger, stanowiący doskonały soundtrack do – a jakże – wycieczkowania w gronie najbliższych ziomków, i to nie tylko „przez Saint-Tropez, Paryż, Seszele, Monako, Milan, Niceę”.

„Wszystko i nic” (RAW, 2015)
Mam wrażenie, że Soulpete chciał wysłać bit Vinniemu Pazowi albo zapakować się w maszynę czasu i podrzucić go, dajmy na to, Public Enemy. Ale wrogi i ofensywny podkład trafił w ręce Quebo. Więc ten, niewiele myśląc, wsiadł na niego i pojechał. Szybko, jednak nie kaskadersko. Bez hamowania na ręcznym w refrenie, dyndającymi nad głową choinek zapachowych i fotelika dziecięcego. Tym bardziej godna szacunku sprawa, że „RAW” ukazało się ponad miesiąc po okrytej platyną „Ezoteryce” i Que niczego już wtedy nie musiał. A że chciał? Tym lepiej dla zapraszającego i zapraszanego, bo to 30 metrów ponad targetami i – jak wówczas pisałem – „nieźle zdziwi się ten, kto postrzegał Quebonafide jako rozmemłanego guru nastolatków skupionego na wizerunku bardziej niż na rapie”. Chłostane skreczem DJ-a Te „Wszystko i nic” to była wtedy odświeżająca redukcja, zupełnie jak Griselda w 2019. „Nie wracajmy do genezy jak Phil Collins”?. Właśnie wracajmy.

„Solipsyzm” (Erotyka, 2015)
Kajetan Szewczyk (do niedawna naczelny skrr.pl): Pomijając aferkę z autorem bitu, „Solipsyzm” Queby jest jednym z najbardziej bezpretensjonalnych numerów w karierze rapera. Owszem, powstawał w czasach, kiedy Que siermiężnie namedropował filozofów na lewo i prawo i zwykle bez sensu, więc można się spodziewać, że i tym razem wydmuszka, ale jednak nie. Cały tekst to dwuznaczne wersy odbijające się od dwuznacznych wersów, refren, skonstruowany wokół schopenhauerowego spojrzenia na świat, dopełnia kontekstowej tragikomedii podmiotu lirycznego. To jest nie tyle fajny utwór w konwencji muzyki rap, co fajna piosenka w ogóle. Tekst ma sporo oddechu, wersy są rzucane od niechcenia, Quebo prowadzi monolog bardziej do siebie niż do nas, i czuć, że pisał to siedząc za biurkiem w swoim rodzinnym domu. Jako słuchacz wolałbym, żeby ten numer był punktem wyjściem do dalszych poczynań tego jegomościa. Bo impresjonizm wychodził mu naprawdę zgrabnie.

„Człowiek sztos” (Ludzie sztosy, 2015)
Mateusz Osiak (podcast Rap MATTers): Step Records, największa, najlepiej promująca w 2013 roku wytwórnia w Polsce kilka godzin po premierze „Eklektyki” wrzuciła na FB link do tego mixtape’u, komentując go: „Ściągajcie póki jest za darmo, niedługo będzie chciał za swoją muzykę grube pieniądze”. To nie było zagranie w stylu Stepu – oni zwyczajnie zajarali się tym materiałem Quebonafide i podobnie jak tysiące innych słuchaczy widzieli potencjał w szerzej nieznanym wcześniej gościu, który już od pierwszych sekund „Eklektyki” pokazywał, że przejęcie sceny to dla niego kwestia czasu. W pełni swój potencjał wykorzystał choćby na feacie u Dwóch Sławów w kawałku „Człowiek sztos”. Jego wejście jest perfekcyjnie nawinięte, pełne chwytliwych zabiegów, takich jak powtórzenia z „telekinezą”, chamskie punche („Dla tych inwalidów mój rap to schody, sorry, nie ma podjazdu”), odniesienia do szeroko komentowanych wydarzeń („Mnie nie zamienisz na Bereszyńskiego”) czy wpadnięcie w nawijkowy trans od wersu „Mówi mi Coleman, taką wolę mam”. Quebonadife przejął Sławom kawałek, a przecież wtedy trudno było ich wyprzedzić.

„Święty spokój” (Żywy Gig, 2015)
Rafał Samborski (Interia, zespół Palmer Eldritch): Z perspektywy czasu trudno uwierzyć w istnienie tego numeru. W to, że ten neurotyczny bit Zamilskiej sprawił, iż rozhisteryzowany zwykle Quebonafide utrzymał swoje flow w ryzach i zrezygnował z efekciarstwa. Brak tu emfatycznych wybuchów czy płaczliwych zakończeń wersów, którymi to środkami z lubością raczył słuchaczy w późniejszych czasach. Nawet kiedy spotykamy momenty agresywniejsze, Quebo pozwala sączyć się emocjom podskórnie, wybrzmiewać dopiero w mózgu słuchacza. Dziwi to o tyle, że w zwrotkach, gdzie bit nie oferuje zbyt wiele melodii – dając w zamian wiercący bas – raper musiał nieźle się wykazać, by skupić uwagę słuchacza. Refren na prostych akordach to skuteczne wytchnienie w tym nieoczekiwanym sprawdzianie czystych rapowych umiejętności. Po „Świętym spokoju” łatwo uwierzyć wyobrazić sobie rapera, który „chodzi w szlafroku po tarasie i słucha jazzu” – trudniej natomiast w to, że nigdy nie był na imprezie techno, jak deklarował kilka lat później na płycie Taconafide.

„Oh My Buddha” (Egzotyka, 2017)
Skoro mamy w zestawieniu „Trip”, to może i dobrze, że znalazł się tu „Trip numer dwa”, czyli „Oh My Buddha”. Powód jego obecności tutaj jest związany z dwoma kwestiami. Pierwsza zawiera się w wersie „patrząc na ludzi tutaj myślę, że to będzie mój najprostszy tekst”. Tak, to nie jest żadna podróż duchowa, raczej Kac Tajlandia. Cieszy sam fakt, że Que jest tu młodym facetem na wesołym wyjeździe z ekipą, a nie przewrażliwionym, przestylizowanym wędrowcem, który okrążając planetę odnajduję prawdę o samym sobie albo – co jeszcze gorsze – przemawia w imieniu społeczności, które raczył zaszczycić. Jest tu wszystko czego potrzeba: wódka, rudzi angole, neony i techno. Fatalny humor wylewa się z cuchnących freestylem wersów w rodzaju „mój braciak poznał Tajkę, były niezłe jaja” czy „Chcę odetchnąć pełną piersią jak Amazonka”. Bit Sherlocka daje po uszach, tak jak stroboskop dawałby po oczach, pasując. I to jest drugi powód pisania o „Oh My Buddha”. Producent, który dał nam bangery takie jak „Co słychać” Gedza, „Witamy w mieście” Kobry i „Trze’a było” Mesa zgarnia nad Wisłą za mało szacunku. Tu zapraszając na swój spacer przez klubową elektronikę jest równie brawurowy, co bezwstydny.

„To nie jest hip-hop” (Egzotyka, 2017)
Gdyby z „Egzotyki” wybierał Daniel Wardziński, byłoby tu francuskie „C’est la vie”. Z kolei gdyby robił to Krystian Krupiński, czytalibyście właśnie o japońskim „Między słowami”. Ale piszę ja, więc będzie nowojorski „To nie jest hip-hop”. To kozacki numer, w tempo i żywy, żadne zwłoki wyjęte z chłodni, a Que, który robi „rrah” na tle bloków znanych nam z klipów Nasa oraz z jego wokalami ciętymi z winyla, to jak deskorolka – bardzo fajna sprawa. Do tego utworowi towarzyszą co najmniej dwie porządne historie. Pierwsza wiąże się z bitem The Returners. „Nie to, że walczyliśmy o ten numer, ale wersję oryginalną kawałka przygotował Soulpete. Była na baaaardzo ciężkim bicie, prawdziwym czołgu, czymś dla koneserów. Dla Quebo to już brzmiało za mocno i konieczny okazał się remix. I Kuba zwrócił się do nas żeby zrobić to w wersji truskulowej, cokolwiek by to znaczyło. Miało być delikatniej” – opowiadał Chwiał w wywiadzie dla „Gazety Magnetofonowej”. „Dokładnie, podpieprzyliśmy Soulpete’owi ten numer za co serdeczne sorry. Ale było tak jak wspomniał Chwiałas, Quebo chciał bardziej wyluzować, żeby był bardziej klasyczny Nowy Jork, a mniej Słoń” – uzupełniał Little. A druga historia? To już sprawa kontekstu. Przybliżałem go w recenzji na Interii: „To jeden z najlepszych inside jokes w branży – kiedyś rodzimy raper ze starej gwardii, zaprawiony nie tylko w bojach, wtargnął Quebonafide na scenę w czasie koncertu, by wyjaśnić mu, że to, co słyszy, to nie jest hip hop? No to dostajemy odpowiedź prosto z ojczyzny gatunku i z KRS-One’em, gościem, który bywa pierwszym skojarzeniem jeśli chodzi o hiphopowy etos”.

Marcin Flint

Polecane