Śmierć naturalną tego nośnika tak zwani „znawcy rynku” wieszczyli już dawno temu, wraz z nadejściem taśmy magnetofonowej (której z resztą wzlot i upadek moje pokolenie mogło obserwować bardzo dokładnie) oraz gładkiej i nieskazitelnej płyty CD. Czarny longplay miał odejść do lamusa, tak samo zresztą jak teatr po wynalezieniu filmu czy malarstwo w obliczu ery fotografii. Określenie „zdarta płyta” miało już zawsze odnosić się wyłącznie do opisu denerwującego ludzkiego zachowania. Na szczęście wszystkie te teorie okazały się nietrafione, a obecnie winyl przeżywa wręcz renesans popularności, i to poza naturalnie z nim związanymi środowiskami hiphopowymi i klubowymi . Po raz kolejny historia kołem (a raczej krążkiem) się toczy.
Tych krążków, dzięki rodzicom, mam w domu stosunkowo dużo. Lista przebojów rocka i jazzu lat osiemdziesiątych, trochę muzyki klasycznej . Głównie po polsku, ale nie tylko. Wśród nich m.in. sporo płyt Maanamu, Perfect Live, niezapomniane płyty Voo Voo i Young Power. Odkąd pamiętam zawsze mnie fascynowały. Pozornie nieporęczne, bo przecież nie mieszczą się w kieszeni jak odtwarzacze mp3, nietrwałe, bo tracą na jakości, kłopotliwe, bo nie sposób w sekundę nacisnąć pauzy i skierować uwagi na kolejne nieznaczące, telewizyjne „breaking news”. A jednak coś mnie i moich znajomych do tych płyt ciągnie i każe ciągle do nich wracać, mimo iż jednocześnie sto razy dziennie korzystamy z dobrodziejstw techniki i cyfryzacji. Chyba czas to „coś” jasno określić.
Po pierwsze, słuchanie „z winyla” to pewnego rodzaju misterium i proces. Nie, nie przesadzam. Chcąc posłuchać, trzeba być ostrożnym i dokładnym- w razie wypadku nie da się przecież odzyskać zawartości z kopii zapasowej, chyba, że ta, jako identyczny longplay, stoi na półce obok. Igła, mimo, że niezbędna, też w niepowołanych rękach może dla płyty stanowić zagrożenie. Przez to płyta winylowa jest obiektem dla słuchacza WYMAGAJĄCYM- nie uzyska on dźwięku jednym ruchem palca w okolice przycisku „play”, niełatwo mu przyjdzie też trafienie w początek ulubionego utworu. Dzięki temu odbiorca, a przynajmniej ja, bardziej docenia fakt słuchania i samą muzykę.
Poza tym, każdy egzemplarz ma za sobą historię- opowiadania o staraniach o jego nabycie, zadrapania okładki ( i koperty, o czym za chwilę), kurz, rysy – znamiona czasu. Wszystko to czyni winyl bardziej szlachetnym. Szlachetny jest też sam ich dźwięk. Absolutnie nie sterylny, urozmaicony trzaskiem i szumem, zwłaszcza w rejonie dźwięków niskich. Niekiedy wręcz nieznośny. Ale ciągle doceniany i uwielbiany. Mimo wszystko.
Osobnym zagadnieniem jest koperta i tu leży moim znaniem najbardziej oczywista przewaga winyla nad młodszymi krewnymi- rozmiar okładki i koperty dawał artystom pole do popisu. Obok zapomnianych już nazw handlowych, takich jak „Pronit”, Tonpress” czy „Musicorama”, było tam po prostu miejsce na sztukę plastyczną i fotograficzną. W przypadku CD oczywiście miejsce jest również, ale nie w tej skali i takim formacie. Każda okładka i koperta LP to poniekąd dzieło sztuki, by wspomnieć tu np. tę niezapomnianą, „bananową” z debiutu The Velvet Underground and Nico autorstwa Andy’ego Warhola czy rodzime, minimalistyczne fronty „Za ostatni grosz” Budki Suflera, „UNU” Perfectu czy „Live” Ewy Demarczyk. W środku koperty można często znaleźć piękne, czarnobiałe i kolorowe zdjęcia (m.in. jedynego i niedoścignionego Marka Karewicza) oraz arkusze z tekstami, dla których format i forma nie oznaczały jedynie wyboru między .jpg .bmp i .gif.
Podsumowując, płyty winylowe i wszystko, co z nimi związane, również sprawy kłopotliwe (np. ich nietrwałość) to rzecz niepowtarzalna, fascynująca i pouczająca. Pewnie zawsze będę do tych płyt wracał, mimo iż jak najbardziej doceniam i cieszę się wszechobecnym rozwojem technologicznym. Może to sentyment, może ciekawość dawnych czasów, a może tak po prostu mam. Jednak nie tylko ja. O winylach mogę spokojnie podyskutować z wieloma rówieśnikami, a ostatnio wracają one wręcz do mainstreamu- w dniu pisania przeze mnie tego tekstu Michał Urbaniak z wielką pompą ogłasza w Internecie winylowe wznowienie albumu Inactin` z 1971 roku. W zeszłym roku winylowy krążek wydała też Björk. W sieci istnieją portale wymiany płyt, strony doradzające w tematach gramofonów, konserwacji itp., witryny pasjonatów. Na wszelkich jarmarkach i targach ludzie handlujący winylami zawsze są, jeśli nie oblegani, to przynajmniej obstawieni niemałą grupą potencjalnych nabywców. Tak jak napisałem powyżej- historia krążkiem się toczy. Jeśli ktoś jeszcze nie próbował przekonać się do czarnych longplayów, radzę spróbować. Tymczasem sam nastawiam pierwszy LP grupy Voo Voo, by po raz kolejny zapytać „Co stało się z moim cieniem?”. Pewnie znów się nie dowiem. I o to chodzi.