Jeśli 1992 rok był momentem narodzin g-funku – za sprawą premiery „The Chronic” Dr. Dre – to kolejne dwanaście miesięcy umocniły ten gatunek na hip-hopowej mapie. Oto, za sprawą takich wydawnictw jak „Doggystyle” Snoop Dogg, Zachodnie Wybrzeże doczekało się swojego firmowego produktu, brzmienia, które odtąd będzie momentalnie kojarzone z Kalifornią. Gangsterskie treści od zawsze dominowały wśród tamtejszych wykonawców. Jednak dopiero teraz zyskały odpowiednio atrakcyjną, przebojową muzykę, przez co mogły dotrzeć do znacznie szerszego grona odbiorców. Wyniki były porażające. W pierwszym tygodniu sprzedaży „Doggystyle” rozeszło się w ilości ponad 800 tys. egzemplarzy, czyniąc tę płytę najchętniej kupowanym debiutem w historii, a do czasu „The Marshall Mathers LP” Eminema – najszybciej sprzedającym się rapowym krążkiem.
„Doggystyle” przyniosło więc garść gangsterskich, opowiedzianych wyluzowanym głosem historii, a ich wiarygodność wzmacniały wydarzenia towarzyszące premierze wydawnictwa. Kilka miesięcy przed wydaniem albumu Snoop został zatrzymany pod zarzutem współuczestnictwa w zabójstwie członka konkurencyjnego gangu. Raper, jak przekonywali prokuratorzy w sądzie, podróżował wraz ze swoim ochroniarzem samochodem, z którego w sierpniu 1993 roku oddano kilka śmiertelnych strzałów. O ile sam ochroniarz został uniewinniony stosunkowo szybko – ponoć strzelał w warunkach samoobrony – o tyle sprawa Dogga ciągnęła się przez kolejne lata, aż do początków 1996 roku (na zdjęciu powyżej ulga po usłyszeniu wyroku uniewinniającego).
Za kalifornijskimi raperami ciągnęła się jednak nie najlepsza opinia. Że gloryfikują przemoc, że mizoginiści. Nie chodziło tu nawet o sprawę Snoop Dogga – przecież w tym samym roku z oskarżeniami o molestowanie seksualne musiał zmierzyć się 2pac. W 1994 roku kalifornijskich raperów wypunktował Common w słynnym „Used to Love H.E.R.”, ale jeszcze wcześniej zrobiły to przedstawicielki Narodowego Kongresu Czarnych Kobiet z C. Delores Tucker na czele, protestując przed sklepami z płytami przeciwko gangsta rapowi. Tucker i inne twierdziły, że Zachodnie Wybrzeże – Snoop, Ice Cube i inni – promuje brak szacunku względem kobiet. Przedstawicielki Kongresu, by wpłynąć na wytwórnie, wykupiły udziały w kilku największych labelach, by móc legalnie manifestować swój sprzeciw na spotkaniach akcjonariuszy. Trudno powiedzieć, czy osiągnęły jakiś wymierny efekt. Na pewno zostały dostrzeżone przez hip-hopowców. W 1996 roku 2Pac rymował w „How Do U Want It?”: „C. Dolores Tucker, jesteś zjeb…/ Zamiast pomóc czarnuchowi, niszczysz go”.
Warto jednak dodać, że równolegle na Zachodnim Wybrzeżu kształtował się alternatywny nurt hip-hopu. Mniejsza o Cypress Hill, którzy choć mieli własny, narkotykowy lot – doszlifowany do perfekcji na „Black Sunday” – wciąż jednak obracali się w gangsterskich kręgach. Mam tu na myśli bardziej grupy w rodzaju Souls Of Mischief, kwartetu z Oakland, który stanowił trzon ważnego w latach 90. kolektywu Hieroglyphics. Co jednak istotne, wspaniały album Soulsów, „93 Til Infinity” (jeśli nie macie czasu zapoznać się z całością, sprawdźcie chociaż kultowy, tytułowy singiel!), wclae nie zainicjował działalności Hiero. Debiutancki album z tego kręgu wyszedł dwa lata wcześniej, a była to solówka Del The Funky Homosapiena o znamiennym tytule „I Wish My Brother George Was There”, będącym hołdem dla mistrza funku, George’a Clintona. Kim jest Del? Fani podziemia kojarzą go z doskonałym projektem Deltron 3030 (2000), miłośnicy ciekawostek – z powiązań rodzinnych z Ice Cube’em (jest jego kuzynem), zaś słuchacze mainstreamu – z dwóch gościnnych występów na debiutanckim albumie Gorillaz (singlowe „Clint Eastwood” i „Rock The House”).
Zwróćmy teraz nasze oczy w stronę Wschodniego Wybrzeża, bo tam też działy się rzeczy arcyciekawe. W 1993 roku światło dzienne ujrzała jedna z najbardziej wpływowych płyt gatunku, „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)”. Wu-Tang Clan zapraszał, by wejść do jego komnat – i każdy, kto tam zajrzał, wychodził odmieniony. Proszę sobie wyobrazić, że jesteście nowojorskimi poszukiwaczami przygód – krążycie od pustostanu do pustostanu w poszukiwaniu resztek niezapomnianych historii, przestępstw, miejskich legend. I co? Schodząc do jednej z piwnic w dzielnicy Long Island, natrafiacie na kółko miłośników filozofii Wschodu. Ale nie takich, co to ślęczą nad książkami i dywagują nad abstrakcyjnymi ideami. Widzicie raczej ludzi z marginesu – niektórzy z nich z zakrytymi twarzami, bo jeszcze wisi nad nimi list gończy (Ghostface Killah) – którzy zastanawiają się, jak przekuć azjatyckie pojęcia na nowojorskie, przestępcze realia.
Taki był Wu-Tang i ich „36 Chambers”. Do tej płyty – i dalszych losów członków kolektywu – będziemy jeszcze nieraz wracać. W końcu dzieje WTC to nie tylko kultowy debiut, ale też wspaniałe solowe kariery niektórych członków. Kończąc tę opowieść, dodajmy jeszcze – a właściwie zasygnalizujmy, bo to także temat domagający się rozwinięcia – że w 1993 roku na nowojorskiej mapie pojawił się inny istotny kolektyw, Boot Camp Clik, którego działalność została zainaugurowana wydaniem kapitalnego albumu Black Moon, „Enta Da Stage”. Płyt Wu-Tangu i BCC warto słuchać naprzemiennie. To w pewnym sensie esencja piwnicznego brzmienia Wielkiego Jabłka połowy lat 90. I choć Boot Camp nie sięgał nigdy po tak orientalne, eksperymentalne motywy jak RZA, naczelni producenci tej grupy, Da Beatminerz, też mieli firmowy motyw – kapitalny, przeszywający bas. „Enta Da Stage” było zaledwie wstępem do złotych lat tego kolektywu.