„Życie w trasie” jest książką wyjątkową, tak jak Coldplay jest wyjątkowym zespołem. Muzycy przebyli długą i bardzo wyboistą drogę na sam szczyt, a ich wierny roadie był przy nich przez cały czas – niezależnie od sukcesów i niepowodzeń. Wyobraźcie sobie tylko, jakich wydarzeń był świadkiem.
Oto udostępniony przez wydawcę fragment publikacji:
Gdy tylko na scenie pojawił się Coldplay, w jej kierunku zaczęła zmierzać fala negatywnych emocji. Istniało zagrożenie, że zmiecie nas wszystkich na zawsze. Przesiąknięta rockiem, zmęczona upałem i marudząca jak cholera publiczność zupełnie nie czuła tej muzyki. Podniosłość Yellow czy czar Shiver rozmyły się w popołudniowym upale i wyparowały niesione w górę na chmurze potu i szyderstw. Miałem wrażenie, że w pewnym momencie niewidzialna, ubrana w skórzaną rękawiczkę dłoń pociągnie za ukrytą dźwignię, wielkie drzwi pułapka ustąpią, a my spadniemy prosto do Londynu.
Podczas Trouble – prawdopodobnie najłagodniejszej piosenki, jaką niektórzy z tłumu słyszeli od czasu Nothing Else Matters Metalliki – nastąpił przełom. Gdy najbardziej sfrustrowana ekipa znajdująca się tuż przy scenie usłyszała znajome i ładne intro grane na fortepianie, ogarnęło ją poczucie wspólnego celu. Na szczęście wysoka barierka przeszkodziła im w dokonaniu planowanej masakry, co tylko zagęściło pełną nienawiści atmosferę. Nawet jeśli komuś pod sceną podobał się koncert, nie mieliśmy szans, żeby to zauważyć. Chris był w połowie drugiego refrenu, kiedy stało się TO: z umiejętnością i determinacją antycznego wojownika jakiś żartowniś stojący 30 rzędów od sceny cisnął krążek CD pod takim kątem, że trafił Chrisa prosto w jego ociekające potem, zaczerwienione czoło. I never meant to cause you… TRZASK. Timing był idealny i tragiczny. Trzeba było docenić miotacza, który musiał trenować latami w licealnej drużynie ciskania przedmiotami. Gdyby w tym momencie Chris wstał, odwarknął coś, nazwał publiczność bandą debili, zszedł ze sceny i złapał następny lot do domu, ani trochę bym go za to nie winił. Nie zrobił jednak tego. Na moment zamarł, spojrzał na Jonny’ego i grał dalej, twardo opierając się złej aurze. Reszta zespołu stłoczyła się wokół niego i tak, trzymając się blisko siebie, przetrwali. Nagle zobaczyłem w nich małą, solidną, walczącą ekipę. „Całkiem nieźle – powiedziałem sam do siebie, czując się jak Mr. Kincaid z serialu The Partridge Family. – Te dzieciaki są twardsze, niż myślałem. Być może uda im się przebić w Stanach”.
Zastanawiałem się, co to była za płyta, którą Chris oberwał w głowę. Zapewne nie Parachutes, chociaż nigdy nie wiadomo. Niemniej jednak był to dla mnie moment konkluzji. Pierwsze małe zwycięstwo na drodze sukcesów, dzięki którym Coldplay miał zawędrować na sam szczyt największego rynku muzycznego na świecie – całkiem nieźle jak na bandę „byłych studentów w beznadziejnych spodniach” (hm, kto to tak właściwie powiedział?).
{sklep-cgm}