O tym, że zespół Chrisa Martina odwrócił się już od nieco smutnego grania z pierwszych płyt, świadczył ubiegłoroczny album „Mylo Xyloto”. Koncert na Stadionie Narodowym tylko to potwierdził. Fantastycznie wypadł pierwszy utwór, „Hurts Like Heaven”, za sprawą którego publiczność już na wstępie mogła się zapoznać z wizualnymi atrakcjami. Ze sceny buchnęły ognie, zza zespołu wystrzeliły wymierzone w tłum lasery, Stadion Narodowy pokrył się dymem i konfetti, później pojawiły się jeszcze balony (i duże, kolorowe, i małe, żółte – te ostatnie to akcja fanów podczas odegrania „Yellow”). Największe wrażenie robiły jednak opaski (tzw. Xylobands), rozdawane przed imprezą. Zapewne część z Was miała już okazję przekonać się, oglądając różne wideo w Internecie, jak wspaniale prezentują się one, gdy migają i świecą na rękach dziesiątek tysięcy fanów. Proszę mi wierzyć, na żywo wygląda to jeszcze lepiej!
Wspomniałem o „Hurts Like Heaven”, ale właściwie cały repertuar z albumu „Mylo Xyloto” (aż dziesięć utworów!) wypadł bardzo dobrze, a wrażenie było może o tyle dobre, że wszystkie efekty wizualne były eksploatowane właśnie podczas tych piosenek. Od pierwszego odsłuchania płyty byłem przekonany, że to materiał doskonale koncertowy, w przeciwieństwie np. do trzech pierwszych płyt, których, nie licząc oczywiście singli, najlepiej słucha się w domu. Ze znakomitą reakcją spotkały się „Major Minus”, „Charlie Brown” oraz – a jakże – „Paradise” i „Every Teardrop Is A Waterfall”. Nawet „Us Against The World”, które w wersji studyjnej nieco nudzi, zyskało niezły klimat, może dlatego, że było odegrane na kameralnej scenie C (a sceny były trzy – główna, jedna, mniejsza, wysunięta do przodu, i jedna umieszczona w rogu płyty boiska). Nie udało mi się jednak przekonać do „Princess Of China”, który nadal pozostanie dość nieznośnym utworem.
W informacji prasowej wysłanej do redakcji po koncercie można przeczytać, że „przy tak gigantycznej produkcji i trwającej już prawie rok trasie, muzykom Coldplay cały czas udaje się zachować to, co najważniejsze – naturalny kontakt z publicznością i radość z grania”. Słowa to może dość banalne, ale w zupełności zgodne z prawdą. Jasne, gdy Chris Martin na samym początku deklaruje, że będzie to najlepszy koncert trasy, a później co rusz chwali Polaków za wspaniałą („fuckin’”) reakcję i wplata w teksty utworów słowo „Warsaw” – jest w tym dużo kokieterii; albo aktorstwa, gdy, niby to zmęczony, próbuje podnieść się ze sceny po odegraniu „Fix You”. Ale pewnych rzeczy nie sposób było nie zauważyć. Chodzi mi mianowicie o ogromną przyjemność, jaką grupa czerpała z występu. Przyjemność w gruncie rzeczy nie do opisania, taką, którą można zauważyć w drobnych gestach – dynamicznych ruchach Martina na scenie, głupich minach do kamery i uśmiechu na twarzy. A że zabrakło bisu? Cóż, taka specyfika tras wielkich gwiazd.
O nagłośnieniu trudno jest mi się uczciwie wypowiedzieć, ponieważ brzmienie na trybunach zawsze jest nieco zniekształcone i gorsze od tego na dole. Po koncercie spotkałem się jednak z różnymi opiniami – począwszy od entuzjastycznych do tych, które głosiły, że „coś było nie tak z dźwiękiem”. Nawet jeśli – czy powinno to komuś zepsuć zdanie o koncercie? Nie sądzę. O tym, że fani wyglądali na zachwyconych, świadczyły różne okrzyki i intonacje, które można było usłyszeć na ulicach wokół Stadionu Narodowego już po zakończeniu występu. Tak, Coldplay wczoraj nie byli „cold”, ale zdecydowanie „hot”.