Choć set Aloe Blacca nie różnił się zbytnio od tych, które prezentował na pozostałych koncertach swojej trasy, ani razu nie towarzyszyło mi wrażenie, jakobym miał do czynienia z rutyniarzem. O tym, że Blacc wprost żyje muzyką, najlepiej świadczą jego ruchy i gesty sceniczne – naturalne, płynne, finezyjne. Tak jakby dźwięki doskonałego zespołu, który mu towarzyszył, zostały wprowadzone w jego krwiobieg. Poszukajcie filmików w internecie. Serio.
Kolejna sprawa to klimat. Blacc zaprezentował szerokie spektrum tego, co ma do zaoferowania „czarna” muzyka – saksofon i trąbka wprowadzały atmosferę rodem z jazzowej knajpy, zaś perkusja, wspaniały bas i wściekła, funkowa gitara przenosiły nas do dyskotek lat 70. i 80. Sam Aloe doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo w pewnym momencie poprosił publiczność, by ta zrobiła szeroki korytarz prowadzący wzdłuż sali. Wszystko po to, aby wprowadzić taneczny klimat rodem z kultowego programu „Soul Train”. Począwszy od pojedynczych śmiałków, popisujących się swoimi umiejętnościami we wspomnianym korytarzu, w końcu wszyscy ludzie uwierzyli, że mają afro na głowie i żyją w latach 70. Szaleństwo trwało.
Uderzające było to, że wokal Blacca na żywo w niczym nie ustępuje temu, który znamy z płyt. Żadnego fałszowania, żadnej chrypki. Jego koncert był na tyle porywający, że – co mnie bardzo cieszy – praktycznie w ogóle nie było widać, który utwór z setlisty cieszy się największą popularnością wśród słuchaczy. Czy było to radiowe „I Need A Dollar”, czy „Green Lights”, czy wreszcie nie wchodzące w skład albumu „Tonight Downtown” – zachwyt był niemalże taki sam. Pojawiły się teżkowery: „Femme Fatale” The Velvet Underground i „Billie Jean” Michaela Jacksona. Żałowałem jedynie, że Blacc nie wykonał doskonałej reinterpretacji hitu Jaya-Z, “99 Problems”:
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, dawno nie towarzyszyło mi uczucie tak prostej, zwyczajnej satysfakcji z udziału w koncercie. Blacc nie zgromadził może tłumów, ale ostatecznie wyszło to temu występowi na dobre. Powstała sympatyczna, niezwykle pozytywna, a przy tym trochę kameralna atmosfera.