foto: mat. pras.
Śmierci w rap grze jest tyle, że bez trudu przechodzimy nad nią do porządku dziennego. Powiedzmy sobie szczerze – maksyma „Big L, Rest in peace” wydaje się po prostu wersem otwierającym „Full Clip” Gang Starra, nie budzi żadnej refleksji. Pożegnanie Jam Master Jaya, ODB i innych, stało się na koncertach częścią scenicznego aerobiku amerykańskich gwiazd, kolejną okazją do zmuszenia audytorium do podniesienia w górę kończyn albo zapalniczek. 2Pac i Notorious B.I.G, składając życie na ołtarzu konfliktu między wschodnim a zachodnim wybrzeżem, stali się postaciami niemal teatralnymi. Z jednej strony ta wciąż opowiadana i analizowana historia (tak na marginesie – właśnie wjechały poświęcone zagadnieniu odcinki „Hip-Hop Evolution”) tak wrosła w hiphopową mitologię, że można było odnieść wrażenie, że ci goście od zawsze byli martwi. Z drugiej – nigdy nie przestali artystycznie żyć i zarabiać, co uruchomiło lawinę cynizmu i rozmyło dyskografie.
Teraz śmiercią nadal się sprzedaje, do tego śmiercią się trolluje, stała się wydziaraną po czubek głowy, zapraszaną na imprezy koleżanką. Jeżeli artysta jest „postrzelony”, to oznacza, że jest pełen ołowiu, a nie szalonych pomysłów, zaś „działka” nie oznacza miejsca, gdzie Mes zdejmuje kapelusz. Co rusz umierają młodzi raperzy, których początek kariery wydaje się początkiem przyspieszonego odliczania do zgonu, a każdy utwór ometkowanym luksusowymi markami błaganiem o pomoc. Internauci pytają „Kto to był?”, bo nie są w stanie uszanować czyjegoś życia i czyichś emocji, ale często naprawdę nie wiedzą. Oczywiście to nie są czasy Bad Boya i Death Row, gust się zatomizował, miewa się „dziesiąt” faworytów na portalach streamingowych i społecznościowych, a nie paru idoli na plakatach. Ale też – na szczęście – rzadko żegnamy kogoś ,kogo kariera wybuchła intensywnie, a potem interesująco ewoluowała, kto połączył sukces komercyjny z artystycznym (nawet jeśli nie działo się to równolegle i najpierw był ten pierwszy, potem ten drugi) i po kim wciąż jeszcze najlepszej płyty mogliśmy się spodziewać. Zmarły rok temu Mac Miller był właśnie kimś takim. Jeżeli ktoś nie znał go przed śmiercią, nie znał się na rapie. Kropka.
Artysta, a nie niedojrzała maszynka do robienia hajsu
Teraz słucha się przede wszystkim liczb, więc niech one przemówią najpierw. Gadają zresztą odkąd Miller skończył 18 lat. Mixtape „K.I.D.S.” z 2010 roku, napędzany do dziś linkowanymi i granymi singlami: „Senior Skip Day”, „Kool Aid and Frozen Pizza” i „Nikes on my feet” miał milion pobrań i ponad sto milionów wyświetleń. Zaczęły się pojawiać się porównania do Eminema. Trzy pierwsze z oficjalnych płyt? Trzy razy złoto i debiut otwierający Billboard 200. Fascynacja 9 milionami dolarów na koncie po śmierci? Często większa niż dyskografią za życia.
Po liczbach odzywają się rankingi. Bez wątpienia ważnym punktem w karierze bohatera artykułu był udział w animowanej przez magazyn XXL akcji Freshman of the year. Edycja z udziałem Maca Millera uchodzi za najlepszą w historii. Tak uważa np. portal Medium.com, który zdał sobie trud ułożenia kolejnych odsłon od najmniej do najbardziej udanej. W 2011 roku gwiazd było tyle, że trzeba było odejść od zwyczajowej dziesiątki – m. in. Kendrick Lamar, YG, Meek Mill, Yelawolf, Big K.R.I.T. i oczywiście Macca. Mogło zabraknąć Asap Rocky’ego, ale nie białego żydowskiego rapera z Pittsburgha. Błysnął w gronie talentów namaszczonych m.in. przez G.O.O.D. Music czy Maybach Music i to w niezależnym Rostrum Records.
Kluczem do fenomenu Milllera wydaje się jednak rozwój. „Słyszy dźwięki, które nawet czujne ucho przegapi i o ile prowadzi to do niezdrowego poziomu autorefleksji, to trzyma na orbicie obok reprezentantów jazzowego fusion takich jak Thundercat, funkowego apostoła Dam-Funka i rapowych techników w rodzaju Kendricka Lamara i Vince’a Staplesa” – pisze Vulture (uprzedzę cyników – jeszcze przed śmiercią). To niebywałe – gość stał w szeregu z Asherem Rothem i resztą knotów, która nigdy nie powinna opuścić zadymionych zielskiem akademików pełnych niegrzecznych, białych pociech i doszedł do powszechnie szanowanego towarzystwa, którego nie pomijają nawet redaktorzy w tygodnikach opinii z odległej od centrum wydarzeń Polski. Javier Reyes odnotowuje w dobrym (bo bezpretensjonalnym i szczerym) tekście w Medium, że Macca nawet w tych najgłupszych czasach zawsze miał coś, choćby jeden numer, który nie pozwolił wcisnąć go w szablon, na przykład zaszufladkować za mikrofonem jako hedonistycznego, imprezowego zwierzaka. Jak na drugiej płycie wjeżdżała psychodelia i własne, sardoniczne poczucie humoru. Jak wraz z trzecią, nagraną już dla Warnera, przyszła stosowna dbałość o detal i różnorodność. Reyes był akurat z tym artystą od początku, ale z czasem budziło się wielu. Przy ostatnim „Swimming” skapitulował nawet Rolling Stone, rozumiejąc, że to nie jest niedojrzała maszynka do robienia hajsu, a artysta. Tym bardziej należy ubolewać, iż śmierć przerwała tę karierę.
Tak, nie jadłem z nim pizzy i nie biłem piątki z tyłu sceny, ale było mi źle i przykro, kiedy żegnałem gościa, który szczerzył się do mnie z planu „Donalda Trumpa”i wreszcie wyglądał jak typ, którego cieszy nagrywanie, a nie zalicza kolejną stację podczas swojej drogi krzyżowej, męczeństwa sponsorowanego przez Prozak i Gucci. Zawsze zapamiętam z tego teledysku luz, frajdę i ludzi z dalszego planu, kolesi absolutnie zajaranych że na nim są i naturalne, zupełnie niewyzywające dziewczyny. Z kariery zapamiętam raczej jednak ciężką pracę, która jednego z wielu uczyniła jednym z najlepiej płynących. „Teraz raper ma kilka doskonale opanowanych flow, choć dominuje flegmatyczny bliski Curren$y’emu styl o wyraźniej, ziołowej proweniencji” – pisałem w recenzji „Watching movies…”. „Nadal nie jest to raper, którego należałoby słuchać szczególnie uważnie, za to słucha się ogromną przyjemnością. A to dlatego, że flow jest wszechmocny. Stylówa zmęczonego, wyluzowanego i bardzo pewnego siebie gościa prowadzi zarówno do bardzo zręcznego podśpiewywania, eminowego dilu słów, jak i do wyczynów zdolnych zawstydzić najbardziej porobionych chicagowskich drillowców” – odnotowywałem po „GO:OD AM”. Zdania nie zmieniam.
I muszę przyznać, że polska scena pożegnała chłopaka z Pittsburgha wzruszająco, czego ukoronowaniem były proste słowa Quebonafide: „Jestem kompletnie zdruzgotany. Dziękuję za wszystko Mac, Twoja muzyka była ze mną od samego początku, od Twojej pierwszej płyty, we wszystkich dobrych i złych momentach. Nigdy w nią nie zwątpiłem”. Oczywiście Quebo sceptyków nie musiał szukać daleko, znalazł ich nawet w swoim własnym labelu – więcej od specjalistów od Maca było chyba tylko gości, którzy wiedzą lepiej, co inni czują i nagle pchających się na ambony Marków Kotańskich.
O śmierci Millera należy przypominać nie tylko dlatego, że diler zmienia życia częściej niż Dilla (w tym wypadku właśnie otrzymał zarzuty) i że był zajebistym artystą. To fantastyczny przykład na to, że po zupełnie zniszczonym przez krytykę debiucie można się odbudować. Że im ciekawsze rzeczy robisz, tym gorzej będą się sprzedawać i należy się z tym liczyć. Że przez nałóg i przez rozstanie można przejść z artystycznym fasonem. Że talent, ale praca, praca i jeszcze raz praca, nad skillem i stylem. To może być cenniejsza nauka niż to, że narkotyki szkodzą.