fot. mat. pras.
Nawet nie mówię o Young Thugu, który może swobodnie funkcjonować na prawach wokalisty, ale puszczam sobie na przykład „Mona Lisę” Lil Wayne’a z Kendrickiem Lamarem i słyszę, na ile panowie mogą sobie pozwolić z głosem, jak wygiąć flow. „U nas to by nie przeszło” – myślę od razu, bo cała ta autotune’owa ekspresja towarzyszy zwykle najprostszemu, najsłodszemu podśpiewywaniu, niemal zawsze przypominającemu dziesiątki innych, często w obrębie samego twórcy nie do odróżnienia od innych jego kawałków. I tu na wstępie wyraz ogromnego szacunku dla Tymka. Do typów umiejących najwyżej sprzedać liścia, wyjechać z dyni i zapodać kopa w dupę przyszedł typ, który umie kung-fu jak z filmów.
Zazwyczaj gdy traper skamle, mamrocze i wrzeszczy, to skamle, mamrocze i wrzeszczy, dziewczyna może wejść i sprawdzić, czy żar nie spadł mu na spodnie albo nie nadepnął na klocek Lego. Kiedy robi to Tymek, no to mamy muzykę. Bez tego „słuchaj, tutaj zrobimy tak, zobaczymy, co wyjdzie” do siwiejącego w oka mgnieniu producenta, za to w tonacji, w bicie i po coś. Świadome korzystanie z naprawdę dużych wokalnych możliwości i status pozwalający zlekceważyć weryfikację ze strony naszego odbiorcy – to jest to. Zwłaszcza ze strony typa, który funkcjonował na zasadzie Kleszcza, ergo znany był z tego, że wpadał na refreny do ziomków z MaxFloRec. Do tego w numerze Młodych Wilków z 2018 roku niespecjalnie umiał wyróżnić się na tle kolegów na trapowym bicie. Niby było gęsto z rymem, a potem śpiewał, jednak wrażenie po występie i tak zostawało nijakie. Kiedy Bedoes rok później nazywał Tymka „tworem” i zarzucał cyniczne łapanie się cudzego stylu, nie był bez racji. A tu takie buty.
Kim jest zasłaniający się wieloma alter ego Tymek? Choćbyśmy chcieli pozycjonować go jako wokalistę, to blizna po rapie idzie mu przez całą twarz. Ralph Kaminski polskiego rapu? Tak można by powiedzieć po „Liście”, gdzie śpiew jest niczym lament, chęć wyartykułowania czegoś z siebie bez grama powściągliwości. Ale już „Klakson” to bardziej Zdechły Osa, breakbeat, charcząca gitara, punky bragga style z wersami „chodzę późno spać, robię po nocach tę muzykę / twoja brzydka bladź chce się umówić na pizzę”. Do jechanego z feelingiem i groovem „Trochę, trochę” z pięknie położonymi klawiszami pasowałby Mrozu. Nie znaczy, że jest potrzebny, bo gospodarz ma pełną płynność w przejściu od zwrotki do refrenu, deklaruje samowystarczalność.
Doświadczamy wielu Tymkowych oblicz. W bujającym znakomicie „Naprzemianmieszanym” jest seks i drapieżność. „Pończochy” kojarzą mi się z tym zadziornym, pełnym dezynwoltury śpiewaniem postpunkowej alternatywy z lat 80. „Mów mi tak” okazuje się dla odmiany promienne, naiwne, sielskie, wręcz impresjonistyczne. Gdyby ktoś poprosił mnie o wizytówki złożonego z 21 numerów „Odrodzenia”, wskazałbym „Jeden uśmiech twój”, gdzie wokal jest zmęczony, zmanierowany, niechlujny, aranżacja z kolei jak z jakiejś muzyki neoklasycznej, a wszystko zebrane w całość bardzo dobrze działa. A potem pokazał „Nostalgię”, produkowaną dyskretnie, dyktowaną czystą emocją, ale też świetnie rozplanowaną dramaturgicznie. Mówiłem, że Kaminski rapu? Potwierdzam, potwierdzam.
Tu wreszcie akapit należy się Urbanskiemu, który już na rewelacyjnej, tegorocznej płycie Jerzyka Krzyżyka pokazał się jako idealny dla niezdefiniowanych do końca, poszukujących artystów zagubionych między estetykami. Leją się litrami te dobre melodie, z którymi Tymek współgra (albo i nie, jak w swingującym, wyjętym z jakiejś zapomnianej kawiarni „Odurzonym snem” albo całkiem strasznym „Szczerze”), niemniej jak trzeba zachrobotać i zarzęzić jak w „Pokrzywach”, złamać rytm po brytyjsku jak w „Mów mi tak” albo hałaśliwie zwieńczyć jak w „Bywam ludzki”, to proszę bardzo. Urbanski koordynuje też cały sztab instrumentalistów, nie zapominajmy o nich. No przecież nie ma „Zabawmy się dziś w Boga” bez smyczków Stanisława Słowińskiego.
Dlaczego nie rozstaję się zatem z „Odrodzeniem” po wystawieniu maksymalnej oceny? Lepienie w całość trzech epek umiarkowanie sprawdziło się nawet w wypadku The Weeknd, a tu powoduje wrażenie przesytu, powielania pomysłów, zlewania się utworów, które są na tyle dobre, że właściwie zlewać się nie powinny. Gdybym dostał w ucho takim „San Francisco” jako wyodrębnionym singlem, jarałbym się nim, ale wetknięty w środek płyty nie robi większego wrażenia. Za sam wykonany na dwa głosy refren niespiesznego „Lapidarium” należy się uznanie, a nierozwinięty, upchnięty gdzieś na końcu numer marnuje się. I takich przykładów jest więcej.
Za piętę achillesową „Odrodzenia” mam nie kompozycję, a pisanie. Ile dałbym, by zapomnieć wszystkie te turbografomańskie i maksymalnie pretensjonalne liczne liryczne wykwity pokroju „mam blizny na ciele od gasnących prawd” czy „na wietrze deszczu słucham”. „Połykamy deszcz, na pościeli pożar od niepoprawnych snów” plus smyczkowo-klawiszowy finał – to wymaga naprawdę mocnego żołądka i mój wymiękł, choć strawił przez lata nie jeden „orła cień”. Trzy epki budują niby jakiś koncept, mają swoje wiodące postaci z napisanymi biografiami (jedna jest dziewiętnastowieczna, zaplątana w rzeź galicyjską, wow), ale naprawdę brzmi to jak dopisany po fakcie wymysł niewyżytego PR-owca albo pretekst do tego, by pobawić się w teledyskach. Rozumiem, że dziś każdy musi być Quebo albo przynajmniej Vixenem czy Miuoshem, niemniej bez przesady. Może w tym wypadku zacznijmy po prostu od bezawaryjnego piosenkopisarstwa i ograniczenia samozachwytu każącego powtarzać „I sobie marzę / i sobie mażę po skórze pisakiem / i słyszę gitarę (w tle) / I sobie marzę o gigach i lecie” ośmiokrotnie przez pół kawałka. Póki co Tymek najbardziej wydaje się sobą, gdy nawija o polo ubrodzonym dżemem albo rzuca triumfalne „ty k***o, wszędzie lecę”. Adam Kanye Mickiewicz może spi****lać dla dobra wszystkich.
Skłamałbym jednak i okazał się niesprawiedliwy, gdybym zostawił czytelników z poczuciem, że teksty rzucają cień na „Odrodzenie”. Może nie pomagają, ale kompozytorsko, producencko, a przede wszystkim wykonawczo jest na tyle dobrze, ze również nie przeszkadzają. Zawsze powtarzałem, że chcę szeroko rozumianej muzyki miejskiej, tak dobrej, bym mógł zupełnie nie koncentrować się na wersach. I oto jest, jeszcze nieprzeselekcjonowana tak jak być powinna, jeszcze nieokrzepła i niedookreślona, niemniej przyznajmy – o ile Sarius czy Opał mogą być muzykalni i skłonni do eksperymentów, to to zupełnie inny kaliber. W tym miejscu, w którym w tej chwili stoi Tymek, główny nurt jeszcze nie był. „Odrodzenie” to historyczna płyta w momencie wydania.
Marcin Flint
Ocena: 4/5