Nie ma popiołu bez ognia. Flint o nowej płycie Fabijańskiego

Trzy słowa do Sebastiana: Nie kończ waść. Wstydu nie oszczędziłeś, ostatnio zacząłeś coś pokazywać.

2023.05.06

opublikował:


Nie ma popiołu bez ognia. Flint o nowej płycie Fabijańskiego

fot. mat. pras.

Ostatnio Kafar z Dixonów 37 przyznał, że Sebastian Fabijański nawija lepiej od połowy sceny. To tylko pół wypowiedzi, bowiem po przecinku czaiło się spore „ale”. Zostawmy tym razem drugą połowę, podobnie jak złośliwości na temat tego, jak to świadczy o scenie, choć język swędzi. Ten twórca ma plusy. To żywa inteligencja słyszalna w pomysłach na utwory czy odniesieniach w nich. To szybka ewolucja i zdolność do rapowego przebudowywania się. To osłuchanie, przynajmniej na lokalnym podwórku. To pieniądze pozwalające realizować wizje nieco ambitniejsze, niż zazwyczaj się tu realizuje. Dochodzi jeszcze brak hamulca, bo czegoś nie wypada, czegoś się nie powinno. O ile zatem nie czekałem na „Popiół” z wypiekami na twarzy, to puściłem go po premierze z niekłamaną ciekawością.

Na początku było ciężko, nie ukrywajmy. Utwór tytułowy to wokale złożone z dziesiątek puzzli, skoki od mamrotania i skamlania do wrzasku, Fabijański w trybie nieustannej szarży, zbrojny w ironię subtelną niczym Jacek Góralski na murawie. I to nie jest jedyny tak męczący numer, od razu odsyłam do rozkrzyczanego, rozpiszczanego, rozsypanego „Bajzlu”. Tak to już niestety było i jest, że grzech przekombinowania artysta popełnia notorycznie. I zawsze to brzmi, jakby chciał za tym nadmiarem coś ukryć. Tu jeszcze w obu przypadkach nie pomagają goście – ani Feno, ani Gverilla.

Mocno, chyba trochę za mocno sariusowe „Nikt” każe zapytać – czemu ta korona cierniowa tak cię chłopie uciska? Po cholerę żeś ją w ogóle wkładał? A jeżeli nie ujawnia się akurat Jezus getta (przepraszam: osiedla strzeżonego), to straszy boomer. Fajnie, że w „Tylerze D.” Sebastian spotyka się ze swoim wydawcą VNM-em, ale jaki „Fight Club”, jakie subkultury, jest 2023. I czy naprawdę ten człowiek jest odpowiednią osobą do tego, żeby rzucać zadziorne „Sk****syny, róbcie przysiad!”. Gorsze jest tylko powtarzane „łakom więdną jaja” w refrenie „Nerona”.

Wdzięcznie i łatwo się Fabijańskiego punktuje, trzeba go też jednak docenić. Gdy w tym samym „Neronie” dosiada wyrazistych bębnów i przyznaje, że na takim bicie serce zaczyna mu żywiej bić, to nie ma się poczucia, że kłamie. „Biorę go na cyc i na*****am te linijki” – obwieszcza i w sumie to to właśnie robi. To nie jest ten dawny raper wannabe – sztywny jak z magla, psuja podkładów, to jest raper powyżej średniej krajowej, jak Kafar mówił. Głos stanowi umiejętnie używane narzędzie. Kanty nawijki nie prują kompozycji.

„Mój real to nie Real, bo nigdy nie był królewski / Dziś jest nie do zniesienia, by nie powiedzieć k****ski / Jeśli miałbym się sprzedać, to tylko na części / nie tykając serca i połowy lewej ręki” – rapuje twórca i choć lepiej by było, gdyby to mniej szatkować, bardziej jechać na raz, to są to całkiem imponujące wersy. Cały „Bezdech” to zresztą dobry numer – porządnie rymowany, udźwignięty melodycznie, pełen udzielających się emocji w miejsce teatralności.

Nawet w nierównym, bo szytym również z seksizmu i przywileju „Nic” zwraca uwagę układ rymów, patent na flow. Linijka też się zdarzy, przy „Chciałbym ukryć się pod czapką / ale błyszczę się jak Żabson” parsknąłem naprawdę głośno. Kiedy w „Odzie do 22” Seba gniewnie i wyraziście jedzie z trzustką, „Czarodziejską górą”, płucami i Jackiem Kerouakiem, to pachnie Laikike1-em. Zamiast utrzymać, skręca w jakieś zaśpiewy, nosi go jak to jego. Prośba o więcej wyczucia, szacunku do własnego słowa. Po co ten kalejdoskop.

Jeżeli chodzi o podkłady Voskovych, to zdecydowanie wolę pracę Ńemego na „Cukrze”. Wydaje się bardziej drobiazgowa, ciekawsza, a przede wszystkim bardziej własna, bo nadal nie umiałbym odpowiedzieć na pytanie o styl duetu. Na „Popiole” produkcja jest zimna, wroga, prażącą za sprawą ciężkiej, elektronicznej podbudowy. Mocne, może nawet za bardzo wyciągnięte do przodu bębny walą, jednak nie mam wrażenia, żeby niosły, pompowały w numery benzynę. Muzyka sama z siebie nie zwraca uwagi, tę zabiera raper, ale potęguje uskładaną w nim agresję i chaos. Tu mamy jednak pewien paradoks, bo o ile bity brzmiały lepiej, to już Fabijański na nich – nie. Wokal nie odstaje od muzyki, a kryterium adekwatności do potrzeb wydaje się jednym z kluczowych. A tu jest wrażenie, że to jest ta obudowa, której komunikat potrzebował.

Bzdura z tym kończeniem kariery (czy, jak kto woli, „kariery”) rapowej, panie aktor. Pan tak właściwie w zeszłym roku ją dopiero zaczął, a „Popiół” byłby idealnym materiałem do gruntowania pozycji i otwierania sobie następnych artystycznych dróg w związku z większym arsenałem środków. Tyle rozsądku, przecież nie mamy do czynienia z typem, którego ktokolwiek mógłby do czegokolwiek przekonać, choćby do ugryzienia się język. Jeżeli nie chce wspinać się stopień po stopniu i zostać zapamiętanym jako człowiek filmu dopinający swego na polu muzycznym, to proszę bardzo, może zapisać się w historii rapu jako seryjny samobójca PR-owy i ofiara swojego charakteru. W kontekście branży to bez znaczenia, a w kontekście Sebastiana? Musi na to pytanie odpowiedzieć, tylko błagam, nie na Pudelku.

Marcin Flint

Ocena: 3/5

Sebastian Fabijański „Popiół”, wyd. De Nekst Best

Polecane