fot. mat. pras.
Te rapowe płyty wypuszczane znienacka przed zakończeniem roku to mniej więcej taka niespodzianka jak to, że po zimie przychodzi wiosna. Pytanie tylko „kto”. Tym razem Mata, który obiecał trzy płyty w 2023 i słowa dotrzymał. Dobrze się stało, bo ta trzecia najlepsza, nie tylko dlatego, że najkrótsza, bo raptem piętnastominutowa. Ale głównie dlatego, że pozostałe słabe.
Maty słucha się nieźle, bo Mata ma flow. Brzmi jak typ, który przyjmuje dużo muzyki, oddycha nią, ma imperatyw bycia na bieżąco. Jest w bicie, wersy się lepią, umie pchnąć w nie melodie. „2038: Warszawa” to jak stream prosto z mózgu, rozwolnienie myśli, z których co któraś jest dość atrakcyjna, żeby przykuć uwagę. Ta dygresyjność sprawia wrażenie, że Matczak porusza się na granicy snu i jawy. Beat switch, płynne przejście z „W kraju schabowych kotletów” do „Joeya Tribbianiego” tylko to wrażenie potęguje.
Maty się słucha lepiej, gdy bliżej mu do J. Cole’a niż do Yeata i Uzi Verta, choć potencjał jest marnowany. Aż korci krótkie „wiem, że ten sukces przyszedł i był za duży, ale skup się, na dykcji, na numerach, bo jedynie miarą twojego talentu jest to, że ten somnambuliczny freestyle jakoś się broni”. Chociaż jeżeli mam słuchać wersów w stylu „Mój naród ciągle krwawi, no a brakuje tamponów”, to jednak wolę to ślizganie się po glitchowanym, rage’owym podkładzie w trzecim numerze.
Raper podpowiada recenzentom, co mają pisać – że pierwszy bit to Dilla, drugi Joey Bada$$, trzeci Sosa, a czwarty jest szopenowski. Prawda jest taka, że gdyby Dilla siekał takie bity jak ten pierwszy, to by nikomu życia nie zmienił, acz rozumiem, że coś z Jaya jest w bębnach. Drugi się sprawdza ze swoimi jazzowo-dubowymi otchłaniami i całkiem sprężystą perką. Naprawdę rządzi czwarty, jest wciągający, tripowy, ewidentnie czujemy nad Wisłą tego Szopena, o czym przypominał nie tak dawno „Śpiewnik domowy” Łony i Webbera. Swoją drogą Mata się żali, że Łonson odmówił mu featuringu. Szkoda.
Czytałem w sieci teorię, że z tą epką jest jak z tą Pezeta – każdy utwór odnosi się do innego albumu spośród wcześniejszych matczakowych. Tym sposobem „Dzień świra (outro)” miałby być zapowiedzią „#MATA2040”. Oby, bo to bardzo dobra rzecz i chyba jedyna, do której będę wracać. Na spiętrzonych, nienachalnych bębnach jest i obserwacja społeczna, i trochę wątków biograficznych, i parę odbitych piłek. To „Działa, wystawcie swoje działa, skurwiele / Żadne z nich niewiele zdziała, niewiele ich jest” na koniec drugiej zwrotki nawinięte jest tak, że chcesz cofnąć i przysłuchać się jak on to położył.
„2038: Warszawa” prezentuje się tak, jakby miała uspokoić trochę starych ludzi przejętych tym, że im głos pokolenia odjechał, trochę zamieszać w kotle, wszcząć dyskusję, napędzić spekulacje. Jak chcesz lata 90. po nowemu, z psychodelicznym przechyłem i zajawką, to nadal lepiej sięgnąć po Ziomców, natomiast Matczak, nawet zblazowany, wiedział jak zaznaczyć swoją obecność.
Marcin Flint
Mata „2038: Warszawa”
3 / 5