fot. mat. pras.
W przerwie między kolejnymi filmowymi rolami Common znalazł trochę czasu, by nagrać kolejny, już dwunasty studyjny album. I zrobił to ze smakiem, bo na „Let Love” znalazło się sporo nieśpiesznych, wręcz medytacyjnych historii miłosnych ilustrowanych smakowitą mieszanką hip hopu, jazzu i soulu.
Czasami wydaje mi się, że Common w ogóle nie śpi. Tylko w zeszłym roku zagrał w siedmiu (!) filmach, a w tym już swoje kinowe premiery miały dwa z kilku tytułów, nad którymi ostatnio pracował („Królowe zbrodni” i „3 sekundy”). Również w ubiegłym roku ukazała się jego druga książka „Let Love Have The Last Word”. A przecież artysta, który zaczynał jako raper, nie zaniedbuje też swojej największej miłości, czyli muzyki – w tym samym 2018 roku ukazał się debiutancki, bardzo dobry album jego projektu August Greene. Teraz z kolei dostajemy jego kolejną autorską, studyjną nówkę. Istny pracuś!
– Zainspirowałem się książką „Let Love Have The Last Word”, która dała mi ujście do pisania o rzeczach, o których nigdy wcześniej nie wypowiadałem się publicznie. Sprawiła, że musiałem sięgnąć głębiej. Ponieważ otworzyłem się w niej w wielu tematach, pociągnęło to za sobą nowy, bardziej osobisty, surowy i duchowy wymiar mojej muzyki. Z produkcyjnego punktu widzenia wiem, że dźwięki muszą mieć głębię, duszę i wielowymiarowość. Nie można też zapominać o potrzebie wytworzenia energii podczas występów na żywo. Chciałem trochę z tego uczucia zamknąć też w wersjach studyjnych. Kiedy usłyszałem od moich współpracowników: „Powinieneś nagrać coś, co ma związek z książką”, to postanowiłem poświęcić na to całą moją artystyczną uwagę. Zrobiłem sobie przerwę od grania w filmach i reklamach, przestałem chodzić na imprezy (nie żebym na co dzień często to robił) i po prostu skupiłem się na pracy nad muzyką. Album „Let Love” to punkt kulminacyjny tej podróży – mówi Common o swoim najnowszym, chyba najbardziej wysmakowanym i… spokojnym wydawnictwie.
Pierwsze, co rzuca się w uszy po spotkaniu z tymi 11 premierowymi kompozycjami, to refleksyjny, może nawet senny, czy – jak wolą zachodni recenzenci – medytacyjny klimat „Let Love”. Common i jego przyjaciele grają nieśpiesznie piękne melodie oparte przede wszystkim na starym soulu i jazzie, a jeśli pojawiają się bity, to również nigdzie nie pędzą, a raczej pulsują perkusyjnym, „stukającym” rytmem. Tak jak w „Leaders (Crib Love)”, w których swing spotyka się z breakbeatem, dając w efekcie fantastyczny miks współczesnych miejskich brzmień z jazzową klasyką. Pycha!
Wspaniale smakuje zresztą cały album – mocno osadzony na swingujących rytmach. To pomysł jazzowego trio, które Common zaprosił do współpracy: kompozytorki, pianistki i wokalistki Samory Pinderhughes, kontrabasisty Burnissa Earla Travisa II oraz perkusjonisty Karriema Rigginsa (zarazem muzyka wspomnianego projektu August Greene). Przygotowane przez nich aranże łączą w sobie wszystko to, co najlepszego w kontemplacyjnym jazzie, retro soulu, ale tez transowej muzyce afro. Posłuchajcie choćby pięknego „Show Me That You Love” z udziałem Jill Scott, czy „Good Morning Love” – tak urzekające, miłosne (i dobrze zagrane!) historie nie zdarzają się zbyt często.
Nieczęsto również sięga Common na tej płycie po szybsze, bardziej energetyczne rytmy. Ale kiedy to już robi – jak w „My Fancy Free Future Love”, to od razu wracają dobre, afrykańskie duchy, których było tak wiele w muzyce fantastycznej grupy Arrested Development. Cudo! Podobnie jak mistrzowskie, firmowe flow Commona. Ale o tym chyba nikogo już nie trzeba przekonywać.
Artur Szklarczyk
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. Good Morning Love (Ft. Samora Pinderhughes)
2. HER Love (Ft. Daniel Caesar)
3. Dwele’s Interlude
4. Hercules (Ft. Swizz Beatz)
5. Fifth Story (Ft. Leikeli47)
6. Forever Your Love (Ft. BJ the Chicago Kid)
7. Leaders (Crib Love) (Ft. A-Trak)
8. Memories of Home (Ft. BJ the Chicago Kid & Samora Pinderhughes)
9. Show Me That You Love (Ft. Jill Scott & Samora Pinderhughes)
10. My Fancy Free Future Love
11. God Is Love (Ft. Jonathan McReynolds & Leon Bridges)