To miało być wielkie święto. I było. Black Sabbath odchodzi w takiej samej chwale, w jakiej wrócił ubiegłoroczną płytą „13”. Nie wszystko się na tym koncercie zgadzało, pod względem wykonawczym daleko było mu do perfekcji. Ale to nic, to zupełnie bez znaczenia. Magia zadziałała – Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Geezer Butler i towarzyszący im perkusista Tommy Clufetos zawładnęli wypełnioną do ostatniego miejsca Atlas Areną.
Nie chcemy koncertować do upadłego. Zaplanowany na 4 lipca koncert w londyńskim Hyde Parku może być naszym ostatnim – przyznał niedawno zmagający się z nowotworem Tony Iommi. Wcześniej Geezer Butler deklarował, że zespół będzie grał tylko do momentu, w którym będzie w stanie zagwarantować widzom występ na najwyższym poziomie. I choć Ozzy przed kilkoma dniami powiedział, że nie wyklucza kolejnej płyty Black Sabbath, to jednak na dziś wydaje się to niemal nierealne.
Od pierwszych dźwięków „War Pigs” ogromne wrażenie robiło potężne brzmienie, od zawsze znak rozpoznawczy grupy z Birmingham. Imponował również sam Ozzy, choć na późniejszym etapie występu z jego dyspozycją było już różnie. Umówmy się – Osbourne nigdy nie był gigantem wokalu, niemniej niemiłosierne fałsze jak te w trakcie „God Is Dead?” kłuły w uszy. Z drugiej strony ma to swój urok, trudno też oczekiwać, by po 45 latach na scenie Ozzy nagle zaczął śpiewać lepiej.
{sklep-cgm}
Po „War Pigs” usłyszeliśmy „Into The Void”, a potem silną reprezentację albumu „Vol. 4” w postaci „Under The Sun/Every Day Comes And Goes” oraz „Snowblind”. O ile ten drugi od zawsze gości w repertuarze, o tyle „Under The Sun/Every Day Comes And Goes” był pewnym zaskoczeniem. Później nowość – „Age Of Reason” z „13”, który ładnie wkomponował się w sabbathową klasykę. Dla odmiany po świeżym utworze grupa wróciła do czasów debiutu, serwując prawdziwą paradę killerów – „Black Sabbath”, „Behind The Wall Of Sleep” i popisowy numer Geezera, czyli „N.I.B.”. Po reakcji publiczności, szczególnie tej zgromadzonej najbliżej sceny, było widać, że właśnie na takie momenty fani czekali najbardziej. Równie gorąco było pod koniec – „Iron Man”, „Children Of The Grave” i „Paranoid” uszczęśliwiły każdego fana.
Na set zagrany podczas koncertu w Łodzi, podobnie jak i na całej trasie, złożył się repertuar z pięciu krążków grupy. Muzycy bazowali na czterech pierwszych albumach oraz oczywiście na ubiegłorocznej „13”. Szkoda, że zabrakło reprezentanta znakomitego „Sabbath Bloody Sabbath” (riff tytułowego utworu poprzedził zagrany na finał „Paranoid”, ale to niestety wszystko), szkoda też, że wśród trzech utworów z ostatniej płyty nie znalazł się fantastyczny „Loner”. Nie zmienia to faktu, że Black Sabbath dali dwugodzinny pokaz siły i geniuszu, pokazując przy tym radość, której brakuje wielu młodszym, często zblazowanym gwiazdom. Dziękujemy za 45 lat, za płyty, które zmieniły świat, za to, że wciąż im się chce, za „Poland rocks” Ozzy`ego. Dziękujemy za wszystko.