Foto: P. Tarasewicz
Przypomnijmy, że West zapowiadał, że album może ukazać się w okresie świątecznym. Jak to jednak bywało do tej pory z Kanye, terminy, które zapowiadał, nie miały raczej nic wspólnego z rzeczywistością. Tym razem zdarzył się cud i „Jesus Is Born” jest już dostępny w serwisach streamingowych. Znajdziecie na nim 19 kawałków. Wśród nich znajdują się numery, które już wcześniej pojawiły się płytach Westa i wykonywane były podczas Sunday Servise – tyle, że na „Jesus Is Born” nagrano je w wersjach gospelowych (np. „Ultraight Beam”). Album wyprodukowany został oczywiście przez Kanye.
Poniżej znajdziecie recenzję poprzedniego albumu Westa – „Jesus Is King”
Najważniejszy hip-hopowy twórca naszych czasów obwołał się właśnie największym artystą wszech czasów. A chwilę potem ogłosił żołnierzem Chrystusa. Po czym udostępnił w sieci – z poślizgiem, ale jednak – swój najnowszy, krótki (raptem 27 minut), ale bardzo intensywny emocjonalnie materiał „JESUS IS KING”, którym deklaruje swoje oddanie Bogu i zachęca nas do tego samego. No nie mogłem się powstrzymać i musiałem sprawdzić, czy u Yeezy’ego wszystko w porządku?
Nigdy nie odważyłbym się oceniać zaangażowania religijnego lub – nomen omen – wiarygodności wiary. Nikogo. W tym również artystów. Choć muszę przyznać, że zawsze z podejrzliwością patrzę na wszystkich uzewnętrzniających – głośno i nachalnie – swoją wiarę. A już najbardziej nie lubię neofiów. No nie ufam takim ludziom i już. Może również dlatego, że nie znam ani jednej (!) płyty nowonawróconego artysty, która byłaby lepsza od rzeczy, które nagrał, zanim spotkał Jezusa, Allaha, Buddę, Krisznę czy któregoś z pomniejszych Bogów. I tak jak nic mi do tego, żeby wtrącać się w życie duchowe kogolwiek, tak już muzyka nagrana pod wpływem religijnego oświecenia jak najbardziej podlega ocenie. Choćby dlatego, że za nią płacimy. A chyba nikt nie chce kupować – dajmy na to – kota w worku? Nawet od najbardziej wpływowego hiphopowego twórcy XXI wieku…
Przyznacie zresztą sami, że jeśli ktoś najpierw obwołuje się inkarnacją Chrystusa (album „Yeezus” z 2013 roku), potem przyznaje się do seksoholizmu i uzależnienia od porno (sam również ma na koncie taki, amatorski film – nakręcony wraz z żoną Kim Kardasian), a potem ogłasza, że zamierza wystartować w wyborach prezydenckich, to… trzeba koniecznie wzmożyć czujność. Zwłaszcza, że amerykańskie media niemal co chwilę donoszą o tym, jak nowonawrócny West zmienia życie swoje oraz bliskich. Prawdopoodbnie zmienia na lepsze, ale… co kto lubi!
Pod wpływem wiary Kanye zabronił więc ubierać się wyzywająco swojej swojej żonie i używać makjażu przez ich… 6,5-letnią córkę North. Ponadto poprosił swoich muzyków, żeby powstrzymali się od seksu przed- i pozamałżeńskiego w trakcie pracy nad nowym albumem. Twierdzi, że od czasu nawrócenia nie jest już niewolnikiem. „Teraz kiedy poświęciłem się służbie Chrystusowi, moim zadaniem jest niesienie Dobrej Nowiny, żeby wszyscy zobaczyli, ile zrobił dla mnie Jezus” – mówi w wywiadach. I zapowiada specjalny, bożonarodzeniowy album „Jesus is born”.
Być może właśnie przekonanie o swoim kontakcie z Najwyższym sprawia, że Kanye ma tak wysoką samoocenę. Nie jest tajemnicą, że artysta cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową i świadomie odstawił leki, właśnie po to, żeby nie przytłumić swoich mistycznych doświadczeń. Zastanawiające jest jedno – rapowy neofita nie zmienił jedynie swojej wysokiej samooceny. Dosłownie kilka dni temu wyznał bowiem, że jest największym artystą w dziejach. „To nie jest kwestia sporna, to po prostu fakt” – dodał. Tym bardziej uważnie postanowiłem posłuchać więc jego najnowszego, dziewiątego już albumu studyjnego. A wszystko po to, by samemu przekonać się, czy nasz bohater przypadkiem… nie odleciał zbyt wysoko?
I… nie jest tak źle! Choć wiem, że jak napiszę, że „JESUS IS KING” to najsłabsza płyta w dorobku Amerykanina, to zabrzmi to bardzo źle i jednoznacznie. Ale tylko dlatego, że wszystkie poprzednie wydawnictwa KW są lepsze. Nowy album naprawdę broni się (sporymi) momentami. Zwłaszcza tymi, w których artysta sięga po swój firmowy, barokowo zaarażowany (klawisze, elektroniczne bity i vintage’owe sample – w tym ścieżki starych klawiszy). Tak jest na przykład w „Follow God”, rymowanym na głosy „Everything We Need”, czy niemal soulowym, a na pewno najbardziej komercyjnym (i bardzo ładnym!) „God Is”.
Paradoksalnie nie męczą, a wręcz mogą podobać się również utwory oparte na samplach z pieśni gospel – w tym trzy wymienione powyżej. Sa też organy w „Selah” oraz natchnionego, „kościelnego” hymnu „Water” – absolutnie ujmującego i dającego się zapamiętać już od pierwszego przesłuchania. Natomiast nie pytajcie mnie, co w utworze „Use The Gospel” robi Kenny G ze swoim tandetnym saksofonem? Czy wyobrażacie sobie, że np. Agnieszka Holland zaprasza do współpracy aktora „klasy” – dajmy na to – Davida Hasselhoffa? No właśnie… Ja nie jestem w stanie ogarnąć tego rozumem. No chyba, że to coś ma wspólnego z… nawróceniem? W takim wypadku jeszcze raz potwierdza się moja teoria, że – bez względu na poziom religijnego zaangażowania artysty – najważniejsza jest muzyka. A wszystko inne nie tylko nie ma znaczenia, ale wręcz odwraca od muzyki uwagę. Amen.
Tekst: Artur Szklarczyk