Janusz Walczuk ma papiery na to, by podbić rapową scenę. Reprezentant SBM Labelu debiutował ostatnio udanym imiennym krążkiem, który w pierwszym tygodniu sprzedaży uplasował się na szczycie Olisu, strącając z piedestału KęKę. Udanego debiutu fonograficznego Walczukowi gratulował m.in. Eis, a Marcin Flint w opublikowanej na naszych łamach recenzji pisał:
Janusza Walczuka niezręcznie jest nie lubić, chyba że jesteś jedną z lasek, od których wymyka się o szóstej rano. „Cześć, jestem Jaś” – przedstawia się bez cienia zażenowania pierwszym utworem. Nie tylko nie pozuje na gangstera (mówi, że nim nie jest i wspomina o rodzicach z klasy średniej na drillowym bicie), ale nawet wrogom życzy dobrze. Nie urwie ryja, bo musi o siebie dbać, choć jointa nie odmówi. Ziomy gotują mu pyszną szamę, mamie chce kupić diament. Jak to piszą na wieńcach – wspaniały syn, niezapomniany towarzysz, świetny kolega.
To raper bardzo spójny artystycznie i wizerunkowo. Wszystkie utwory opowiadają poniekąd historię skromnego pracowitego gościa, który spełnia marzenia. Miał być piłkarzem, został raperem. Wszystko zawdzięcza sobie. Każda kolejna cegiełka buduje postać. Walczuka poznasz nie tylko po głosie – w potopie identycznych, tak samo śpieworapujących na autotune młodych wypracował sobie odróżniającą go barwę; poznasz go również po opowieściach. Każda z popkillerowych, młodowilczych zwrotek mogłaby trafić na tę płytę. Pasowałaby tematycznie i trzymała jej poziom. Kreacja człowieka zdecydowanie nie przezwycięża.
Sprawdź także: Quebo w Fame MMA? Raper dobitnie daje znać, co myśli o pomyśle Wojtka Goli
14 lipca w warszawskiej Pradze Centrum Janusz zagra swój pierwszy solowy koncert. Póki co raper promuje płytę w wywiadach. Rozmawiając ze współpracujących z serwisem internetowym Red Bulla Tomkiem Doksą artysta opowiedział o początkach swojej fascynacji rapem i pierwszym idolu.
– Interesowałem się muzyką od momentu, gdy tata puścił mi kawałek „Kochana Polsko” OSTR-a. Potem wjechał Eminem, którego kilka albumów mam cały czas w domu na kasetach. Można mu było zarzucać brak klasycznego, hiphopowego vibe’u i to, że nie robił typowej czarnej muzyki, ale dla mnie to był koleś, który niesamowicie rozkminił rap grę. Rapował tak jak nikt wcześniej i grubo roz****ał. Dziś jak słucham jego kawałków to ociera się to już o szaleństwo, wszystko jest u niego tak poskładane, że dla mnie nawet za mocno. Za bardzo tam się wszystko składa, a ja jednak lubię, gdy muzyka nie jest taka perfekcyjna. Słuchałem też 50 Centa, przechodziłem fascynację rapem Tedego, Pei, Pezeta, Sokoła i wszystkiego, czego słuchało się wtedy na osiedlu: 600V, Deszczu Strugi, JWP – wylicza Walczuk.