Ironi wystąpili we Wrocławiu w towarzystwie Anthraxu i The Raven Age.
W obliczu Ope’nera i sobotniego pożegnania Black Sabbath z polską publicznością, wrocławski występ Iron Maiden nie miał możliwości stać się najważniejszym koncertowym wydarzeniem minionego tygodnia w Polsce. Mimo wszystko tłumy fanów pielgrzymujące w niedzielne popołudnie w kierunku wrocławskiego stadionu, mogły z czystym sumieniem liczyć na uczestnictwo w metalowym święcie. Niestety, po zakończonym koncercie nie wszyscy mieli powody do zadowolenia.
Polskie stadiony dobrze budowano z myślą o imprezach sportowych, ale do odbioru muzyki się nie nadają. Wrocławski obiekt nie jest tutaj wyjątkiem, dlatego decydując się na oglądanie koncertu z trybun, trzeba liczyć się z odbijającym się dźwiękiem, czy jego zanikaniem w niektórych momentach. Szczególnie doskwierało to podczas występu poprzedzającego gwiazdę wieczoru Anthraxu, który osiągając zabójcze prędkości w swoich utworach wbrew własnej woli serwował widzom chaos i ścianę, z której trudno wyłowić poszczególne dźwięki.
Na płycie i w Golden Circle słuchało się jednak Antraxu z przyjemnością, choć status supportu wiąże się z ograniczeniem nie tylko czasu, ale też mocy, którą grupa ma do dyspozycji. Amerykanie promują tegoroczną płytę „For All Kings”, z której zagrali trzy utwory – „You Gotta Believe”, „Evil Twins” i znakomity „Breathing Lightning”. Anthrax przypomniał również o swojej poprzedniej płycie „Worship Music” serwując „Fight 'Em 'Til You Can’t” z porywającą solówką Jona Donaisa, a także cofnął się do czasu największych sukcesów grając własne hity „Caught In A Mosh” i „Indians” oraz będące stałymi punktami repertuaru covery „Got The Time” Joe Jacksona i „Anti-Social” francuskiej grupy Trust. Na koniec Joey Belladonna zaintonował jeszcze „Long Live Rock’n’Roll” Rainbow i obiecał, że wrócą w przyszłym roku na koncert klubowy. Oby tylko za perkusją usiadł wówczas Charlie Benante, zastępowany we Wrocławiu przez Jona Dette’a.
Ironi pojawili się na scenie chwilę po 21.00, wprowadzani przez obowiązkowe „Doctor, Doctor” UFO oraz wyświetlaną na telebimach introdukcję, w której oglądaliśmy ich samolot Ed Force One usiłujący wydostać się z dżungli. Koncert rozpoczął się tak jak promowana na obecnej trasie płyta „The Book Of Souls”, czyli fenomenalnym „If Eternity Should Fail”, którego odbiór – podobnie jak następującego po nim „Speed Of Light” znacznie utrudniły problemy z dźwiękiem. Przykrym standardem koncertów Iron Maiden jest fatalne nagłośnienie pierwszych utworów, ponieważ ogarnięcie trzech gitar, sekcji rytmicznej, wokalu i uzupełniających tę metalową maszynę klawiszy zawsze zajmuje akustykom kilka, kilkanaście minut. O ile jednak na wysokości trzeciego w setliście „Children Of The Damned” na płycie zespół było już słychać przyzwoicie, o tyle na trybunach jakość dźwięku wołała o pomstę do nieba.
Jeśli jednak oglądało się zespół z bliska, można było cieszyć się grupą będących w znakomitej dyspozycji muzyków. Co prawda Nicko McBrain nie bębni już tak szybko jak jeszcze pięć lat temu, ale i tak jest w znacznie lepszej formie niż dwa lata temu podczas ostatniej wizyty Ironów w Polsce. Grupa generalnie zwolniła nieco obroty, dokładając jednocześnie swoim utworom nieco ciężaru. Z setlisty zniknęło choćby „Phantom Of The Opera”, w którym muzycy poprzednim razem ewidentnie się nie wyrabiali, galopady w rodzaju „The Trooper” czy „Fear Of The Dark” stały się bardziej majestatyczne i dziś zamiast kawalerii przypominają raczej siejący zniszczenie czołg. Wśród obowiązkowej porcji klasyków nie zabrakło „Powerslave” z natchnionymi solówkami Dave’a Murraya i Adriana Smitha, „Hallowed Be Thy Name”, „The Number Of The Beast”, „Wasted Years” i „Iron Maiden”. Do tego jako drugi bis grupa zagrała „Blood Brothers” z wydanej w 2000 roku płyty „Brave New World” i sześć utworów z „The Book Of Souls”. Oprócz wymienionych wcześniej „If Eternity Should Fail” i „Speed Of Light” słyszeliśmy poświęcone zmarłemu przed dwoma laty Robinowi Williamsowi „Tears Of A Clown”, wzbogacone o choreografię polegającą na symulowaniu małpiej wspinaczki „Death Or Glory”, potężny utwór tytułowy, a także znacznie zyskującą w stosunku do wersji studyjnej, blisko piętnastominutową kompozycję „The Red And The Black”.
Koncert Iron Maiden nie może odbyć się bez stałych punktów. W pewnym momencie na scenie pojawia się Eddie, który przechadza się między muzykami oraz toczy bitwę z Janickiem Gersem, pod koniec występu inna, znacznie większa, inkarnacja maskotki zespołu wyrasta zza zestawu perkusyjnego Nicko McBraina. I oczywiście żadnego z tych elementów we Wrocławiu nie zabrakło, ba – widzowie dostali też kilka nowości, w tym pojedynek maskotki z Bruce’em zakończony wyrwaniem serca Eddiemu, a także rekwizyty – szubienicę w trakcie „Hallowed Be Thy Name” czy pluszowe małpki towarzyszące Dickinsonowi podczas „Death Or Glory”. W przerwach między utworami wokalista podawał wynik meczu Francja – Islandia, dając jednoznacznie do zrozumienia, że kibicuje Islandczykom (Francuzi wygrali 5:2, do przerwy było 4:0), poinformował także, że dowodzona przez Steve’a Harrisa drużyna Iron Maiden pokonała w sobotę zespół wrocławskich dziennikarzy 10:1. Bruce przypomniał również, że zespół po raz pierwszy wystąpił we Wrocławiu w 1984 roku śmiejąc się, że części zgromadzonych na stadionie fanów nie było wówczas na świecie, pochwalił się także, że niedzielny koncert był największym solowym występem grupy w naszym kraju. Według oficjalnych informacji rozeszło się na niego 38 tysięcy biletów, przed większą publicznością Ironi grali u nas jedynie jako gwiazdy Mystic Festivalu (2005, Chorzów, Stadion Śląski) i Sonisphere (2011, Warszawa, Bemowo). Dickinson jak zawsze tryskał humorem, droczył się z kolegami (podczas „Death Or Glory” okładał pluszową małpką Murraya) i można śmiało stwierdzić, że podczas dwugodzinnego występu przebiegł po scenie z pięć, może sześć kilometrów.
Giganci rocka często przestają być kolegami. Mick Jagger i Keith Richards nie rozmawiają ze sobą od lat, liderzy Kiss Paul Stanley i Gene Simmons latają na koncerty osobnymi samolotami i spotykają się jedynie na scenie, muzycy Metalliki musieli nagrać dokument, w którym pokazują, jak napięte są relacje między nimi. Tymczasem Ironi wciąż stwarzają atmosferę paczki, która po koncercie z chęcią obejrzy w telewizji mecz i wypije piwo. W trakcie wrocławskiego ze sceny biła pozytywna energia pozwalająca wierzyć, że Maideni mają przed sobą jeszcze kilka ładnych lat wspólnego grania na najwyższym poziomie. W niedzielny wieczór zespół wywiązał się ze swojego zadania wyśmienicie. Tym bardziej szkoda, że nie wszyscy mogli odbierać ten koncert takim, jakim faktycznie był.