Eklektyzm, chłód, blues i zielone chmury

Relacja z pierwszego dnia Open`era 2014.


2014.07.05

opublikował:

Eklektyzm, chłód, blues i zielone chmury

„My jesteśmy The Black Keys i jesteśmy z Ameryki” – tymi słowami rozpoczął się koncert nie rockowej gwiazdy z USA, lecz Pablopavo i Ludzików. Żartów i krótkich historii na temat kolejnych utworów było więcej: lider Vavamuffin zapewniła openerowiczom ładunek energii na resztę dnia. Usłyszeliśmy świetny, eklektyczny set, w którym hippisowskie, psychodeliczne utwory („Patrz jak się stara wiatr”) kontrastowały z hitowymi „Oddajcie kino Moskwa” i „Indziej” oraz podwórkowymi balladami. W połączeniu z (na szczęście) piękną pogodą otrzymaliśmy idealny występ rozpoczynający festiwal.

Dalej było jeszcze lepiej – na głównej scenie pojawił się bowiem pierwszy z headlinerów Open’era 2014, czyli Interpol. Przyznam, że szedłem na ich koncert z wątpliwościami. Na płycie amerykański zespół brzmiał dla mnie zawsze tak, jakby był pozbawiony iskry odróżniającej ciekawe indie rockowe/post punkowe zespoły od tych nudnych. Na szczęście moje obawy przestały mieć rację bytu już po wysłuchaniu pierwszych trzech utworów, tak jak i utarte już porównanie zespołu do Joy Division. Kapela Paula Banksa przekuła minimalizm i chłód swoich nagrań w koncertowe petardy, które porwały publiczność do tańca. Kluczem do sukcesu okazała się genialnie brzmiąca sekcja rytmiczna, odpowiednio uwypuklona przez dźwiękowców. Repertuar był mocno zróżnicowany – usłyszeliśmy zarówno utwory z debiutu (m.in. „NYC”, „Obstacle 1”, porywające do chóralnego śpiewu w refrenie „PDA”), jak i fragmenty z jeszcze nie wydanego albumu. Co ciekawe, fani przyjmowali z jednakową radością nowości oraz klasyki. Świadczy to o koncertowej sile zespołu.

Po dłuższej przerwie na scenę Open’era wyszedł najbardziej oczekiwany zespół pierwszego dnia festiwalu, czyli The Black Keys, którzy grali w środę swój pierwszy koncert w Polsce. Wędrujące po polu namiotowym pytanie odnośnie tego występu brzmiało „czy muszą grać utwory z najnowszej płyty?”. „Turn Blue”, ze swoim wolnym brzmieniem, średnio nadaje się na plenerowe koncerty, w odróżnieniu od hitów z „El Camino” i „Brothers”. Dan Auerbach i Patrick Carney wybrali wyjście kompromisowe – o tym, że słuchamy występu z trasy promującej nowy album, przypominały głównie wizualizacje na telebimach. Dominowały zdecydowanie znane i lubiane single („Lonely Boy”, „Tighten Up”, „Gold on the Ceiling”). Z „Turn Blue” usłyszeliśmy tylko najbardziej koncertowe utwory, łącznie z promującym płytę „Fever”. Wszystko to zagrane z garage rockową nonszalancją – ucho cieszyły zwłaszcza zgrzytające, krótkie solówki Auerbacha. Występ idealny? Nie do końca. Po pierwsze, selektywne brzmienie, które chwaliłem przy okazji Interpolu, zadziałało odrobinę na niekorzyść The Black Keys. W odmianie rocka sięgającej do korzeni amerykańskiego bluesa liczy się odrobina szaleństwa i mocnego hałasu, a podczas występu duetu można było rozmawiać bez przekrzykiwania się. Po drugie, zabrakło utworów z pierwszych płyt bandu, m.in. „10 A.M. Automatic” czy „Heavy Soul”. Jasne, zespołowi zależało na ograniu materiału z ostatnich albumów, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że koncert zyskałby, gdybyśmy na bis usłyszeli „All Hands Against His Own” zamiast „Little Black Submarines”. Narzekania nie zmienią jednak tego, iż występ zaliczam do bardzo dobrych. Ciekawe, czy Jack White go przebije?

Po blues rocku czas na zmianę klimatu, czyli na fragment występu Earla Sweatshirta. Zaczęło się mało ciekawo, czyli od medley’u utworów Snoop Dogga i DMX-a, którym towarzyszyły radosne pokrzykiwania Earla. Jednak wraz z wejściem pierwszych bitów charakterystycznych dla Odd Future temperatura wśród dość skąpej publiczności wzrosła. Obok utworów z zeszłorocznego „Doris” podczas godzinnego występu uwagę przykuwała przede wszystkim doskonała nawijka młodego rapera: ostatnia zwrotka „Chum” pociągnięta na jednym wydechu a capella robiła imponujące wrażenie. Sweatshirt i jego koledzy starali się rozgrzać słuchaczy poprzez żarty i zagadywania po każdym utworze (zabawny był zwłaszcza konkurs na najgłośniejszy wrzask). Hip-hop bronił się jednak sam – „Hive”, „Whoa” czy „Molasses” doskonale komponowały się z chmurami zielonego dymu spowijającymi tłum…

Polecane