Drugi dzień okazał się zdecydowanie lepszy od pierwszego. Ci, którzy do Gdyni przyjechali dopiero wczoraj, z marszu wkroczyli w prawdziwe święto muzyki. Wczoraj pisałem, że publiczność dopisała… okazało się, że była to dopiero połowa piątkowych uczestników. Ciężko mi jest ocenić liczebność, ale to już idzie w dziesiątki tysięcy i niestety staje się coraz bardziej odczuwalne na terenie festiwalu. Jednak muzyka, wczorajsze niewygody była w stanie zrekompensować nam z nawiązką.
Pati Yang presents Flykkllr
Tradycyjnie dzień rozpocząłem w Scenie Namiotowej. Na deskach nasza rodaczka Pati Yang, którą przyznam się szczerze, przez ostatnie dwa tygodnie miałem okazję oglądać dwukrotnie. Nie zawiodłem się i tym razem. Elektronika wzbogacona pięknym damskim wokalem wprawiała w bujanie pełen namiot. Pati raz po raz narzekająca na panujące upały, na scenie dawała z siebie wszystko. Opanowana i profesjonalna, a do tego bezczelnie „grzesząca” urodą – ludzie wychodzili zadowoleni.
Gossip
Zdawałem sobie sprawę, że grupa Gossip, tą swoją nową, trzecią płytą „Music for Men”, będzie potrafiła zawojować festiwalową publiczność, ale żeby aż tak? Artystka wraz ze swoim zespołem pewnie wkroczyła na scenę. Gdzieś koło mnie ktoś zaszeptał „ale monstrum”. Zaczęło się. Od razu, Beth bez żadnych oporów złapała doskonały kontakt z publicznością, którą lekko kupiła swoimi deklaracjami miłości. Było drapieżnie, a do tego tanecznie i melodyjnie. Pojawiły się kawałki z nowej płyty, ale także płyt poprzednich z legendarnym „Standing in the Way of Control” prawie na koniec. Widać było, że Ditto jest mocno podeksytowana możliwością zagrania w Polsce i wcale się z tym nie kryła. Przy końcówce dwukrotnie pozwoliła sobie zejść ze sceny i oddać się wyciągniętym rękom fanów. Mikrofon jej wcale w tym czasie nie przeszkadzał, ponieważ zamiast trzymać go w ręce, wsunęła go sobie w dekolt. Zatańczyła chwilę z ochroniarzem, po czym odśpiewała piosenkę Ain`t no place like Poland… po raz któryś z kolei zapewniła, że nas kocha i chciałaby wszystkich przytulić. Wspólnie zaśpiewaliśmy jeszcze „We are the champions” i z wielkim żalem w sercu pożegnaliśmy się z zespołem. Obiecała, jednak że niedługo wróci!
The Kooks
Wczoraj pisałem, że nastolatki szalały na Arctic Monkeys… to było nic, w porównaniu z tym co wyprawiało się na tym koncercie. Co prawda chłopaki wyglądali tak, jakby przed chwilą wstali z łóżka – jednak występ zupełnie na tym nie ucierpiał. Popłynęły kawałki ze wszystkich płyt z utworami „Naive” i „Shine on” na czele – właściwe same hity. Nie było jakiś wielkich atrakcji, zespół starał się na miarę swoich możliwości, a i tak publiczność ich kupiła.
Duffy
Po 15 minutach spędzonych na koncercie tej artystki, zrozumiałem o co chodziło Mikołajowi Ziółkowskiemu, który w jednej wypowiedzi powiedział, że przyjemnie jest wybierać z najlepszej muzyki na świecie. Duffy, okazała się tym najdoskonalszym wyborem. Co tu dużo mówić – pop najwyższych lotów. Pamiętacie takie artystki, jak Whitney Houston, czy Tinę Turner? – Duffy można spokojnie wymienić jednym tchem stawiając ją obok tych największych div. Kameralne, bujające show udobruchało każdego wykwintnego melomana. Muzyka miejscami orkiestrowa, czasami balladowa – Duffy za to zawsze subtelna i seksowna. Taka trochę Dolly Parton naszych czasów. Pod względem artystycznym niewątpliwie najlepszy koncert do tej pory na tegorocznej edycji Open`era.
Moby
Neurotyk z Brooklynu nie zawiódł. Zaprezentował przegląd swojej twórczości z mocnym akcentem na nową płytę „Wait for Me”. Widać było, że z jednej strony Moby tęskni za starymi latami, gdzie grał jeszcze w punkowych kapelkach (na scenie prawie nie rozstawał się z gitarą), z drugiej zaś na pewno nie porzuci tego, do czego przez te wszystkie lata doszedł – czyli emocjonalnej elektroniki, która coraz bardziej zaczyna się przeradzać w jeszcze spokojniejszy ambient. Niestety za długo tutaj miejsca nie zagrzałem. Wybrałem młodszych.
Crystal Castles
Wróciłem do Namiotu. Oczekiwanie się przeciągało, a pomieszczenie bez przerwy napełniało. W końcu światła zgasły – na większą część koncertu. Z głośników wydobyły się dziwne piski i zgrzyty – dźwięki rodem z Atari, jakby coś się popsuło. Do tego zamiast wokalu, krzyk – przeraźliwy, nie wiadomo o co chodzi. Na scenie ciemno, tylko co jakiś czas oślepiały nas światła. Ludzie byli lekko zastraszeni. O to właśnie chodziło – każdy kto to zrozumiał mógł uwolnić się od jakichkolwiek oczekiwań i niczym po wpływem hipnozy oddać się ruchowi. Świetna impreza, czego nie wszyscy potrafili zrozumieć…szczególnie ci, którzy czekali na Manieczki.