fot. mat. pras.
No to kto tu najlepiej pisze? Każdy ma z pewnością swoją listę, ale jakoś szczególnie łatwo wymienia się tych, którym rap zbliża się do literatury. To jest zresztą ciężki kawałek chleba, bo od mądrego, a przy tym celnego, do przemądrzałego, dętego i pretensjonalnego jeden krok. Wikłając się w metafory i koncepty, gubisz komunikatywność, bo jak ziomek z osiedla po przesłuchaniu zwrotki nie wie, o czym była, to znaczy, że nie jest dobrze. I jeszcze flow w oka mgnieniu siada pod ciężarem tych wszystkich sensów i obrazków. Rola rapera jest paskudna, ma powiedzieć to, o czym wiedzą wszyscy, ale jeszcze nie zostało wyartykułowane, choć siedziało pod samą skórą; i zrobić to tak, jak nikt.
I tu, spinając konia ostrogami, wjeżdża Zeus z 2020 roku. Rzadko wie, często pyta, ale nawet kiedy się mądrzy i poucza, to wiesz, że to wynik burz w jego głowie, często takich bez przejaśnień. Że nie dość, że facet wszystkiego uczył się na błędach, to jeszcze w tej szkole emocji powtarzał klasy. Z każdego ciętego z siebie wniosku zwisa kawałek mięsa. Z okrucieństwa wobec samego siebie płynie łaska dla odbiorcy. O tym, jak bardzo raper jest plastyczny, przekonać powinny na przykład te wersy: „ognie świętego Elma na krańcach masztów, presja na krańcach barków / na płonących deskach teatru szaleństwa znów miga rezerwa i bankrut”. O tym, że jest bez kalkulacji i asekuracji z kolei te: „Nie zauważą osły choćbyś wjechał w stado z barana / prężą się orły na bluzach usranych sosem z kebaba”.
O czym właściwie jest ta płyta? Kwestie ambicjonalne, podklejone rozgoryczeniem, idą w parze z dylematami egzystencjalnymi. Jeden z moich ulubionych fragmentów pada w „Słychać wycie syren”: „Gdy za dzieciaka chowaliśmy w krzakach / Twój Weekend czy inne Wampy / każdy z nas marzył, że zmienią się w takie te z klas koleżanki / gdy otworzyły się bramy, to dla wielu do zguby / nad łóżkiem Piotrusia Pana krążą same sukkuby”. Zeus konfrontuje wyobrażenia i oczekiwania z rzeczywistością (patrz np. „Re-fluksje”), kiedyś z dziś („Abstrakt wiosna ‘19”). Zagubiony w czasie i przestrzeni rapuje o sobie „dziecko przejściowych dni, niegotowe na wszystko / nie stroję i do komuny i do kapitalizmu”. „Już chyba nie jestem stąd” – dodaje. I ma moją uwagę oraz zrozumienie.
Owszem, zdarza się Zeusowi zinfantylizować przekaz, ale porywa się na naprawdę trudne tematy, grzebie w sobie głęboko. Okropieństwa rodem z płyty Miuosha, pokroju „I wylałem tu Niagarę łez / przemierzając te otchłanie niezbadanych miejsc”, i dawne kołczingowe natręctwa właściwie się nie zdarzają. To naprawdę dobrze napisana płyta. I jeśli przymknąć oczy na parę niepotrzebnych zabiegów w stylu rozczłonkowywania końcówek wersów i wyśpiewywania ich („Wiemy jak je-e-est / kwiaty i ja-a-azz” w okropnym „Wszystko i nic”), przeszarżowane intonacje, naprawdę dobrze nawinięta. Nadal nikt tu tak nie operuje głosem – przynajmniej jako raper, bo na polu wokalistyki brawury jest akurat za dużo i trzeba było zdecydowanie mniej podśpiewywać, a już w ogóle nie wchodzić w głos profesjonalistce Justynie Kuśmierczyk.
I to właśnie ten moment, kiedy przestaje być miło, bo cały ten niekwestionowany trud, ogrom pomysłów na flow, przekaz i gry słowne doszczętnie rozbija się o dobór podkładów. To niewiarygodne, że z całej puli producentów, spośród których Zeus mógł zapewne wybierać, wziął akurat Klonowsky’ego i wyselekcjonował muzykę, która, najprościej pisząc, cofa go do „Jest super”. Jest tu mnóstwo słodko-sennej, miałkiej, radiowej elektroniki. Bębny stukają w bardzo różnych rytmach – raz łamanych, raz zagęszczonych, zawsze są przy tym miękkie i anemiczne. Pod spodem plączą się strzępki filtrowanych wokali. Wersje instrumentalne znalazłyby zapewne swoich fanów pośród entuzjastów EDM-owej gumy balonowej, jednak skala niedopasowania muzyki do treści dewastuje calutki krążek.
Ujmijmy to tak – Zeus chce cię zabrać do swojego życia, a ty się czujesz, jakby mama wzięła cię na wycieczkę na Ibizę. Zamiast zastanawiać się nad związkami przy „Słychać wycie syren”, myślisz: „to jeszcze pop, czy już hiphopolo?”. „Łamacz słów” jest serio obiecujący, startuje drapieżnie rapowany z całym tym niepokojącym ambientem w tle. Ale w połowie zwrotki z pełnym patosem wjeżdża bit, psując większość nastroju. Resztę morduje rzężący refren z podegraną melodyjką. „Pamiętam wieczory przy Coldplay” – rapuje gospodarz we „Wszystko i nic”. Tak, cholera, mi też się niestety przypominają, jak to słyszę. Po „Re-flukjsach”, zepsutych dla odmiany przez cringe’owy wideoklip (nie jestem go w stanie „odzobaczyć” i staje mi przed oczami przy każdym przesłuchaniu) oraz nieprzyjemnie kojarzący się z Kaenem dialog wewnętrzny w drugiej zwrotce, do końca płyty trwa już jakaś etno-potańcówka.
„Nie ma miejsca tu na ślady zwątpienia / jesteś przekonany albo przekonany / tu człowieka ma za śmiecia się lub się docenia / jesteś przekochany albo przekopany / ten dziurawy, słaby świat, co rusz cerowany / jakiś szajs nam pakuje znowu w celofany / a w genialnych tyle dział ma wycelowanych / że bezradny, mały ja tylko chce do mamy” – nawija Zeus w najlepszych na płycie „Sądach ekstremalnych”, słusznie przestrzegając mnie przed skrajną polaryzacją. Sami zresztą widzicie, że za dużo go cytuję i za mocno komplementuję, żeby oceny nie wypośrodkować. To niniejszym czynię, przypominając na koniec podstawowy problem na „W poszukiwaniu siebie”, jakim jest dysonans związany z tym, że tekst jednak czegoś od słuchacza wymaga, oferując mu zresztą sporo w zamian, a muzyka nie wymaga od niego absolutnie niczego. To jakbyś zawinął wartościowy prezent w ten różowy papier sprzed paru lat, w którym ciocia przywiozła ci czekoladę. Pop nie dźwiga tych treści i basta. Wygląda na to, że żeby Zeus nagrał płytę na miarę swojego potencjału, należy przede wszystkim powstrzymać go przed Zeusem. Z całego serca życzę zatem ubezwłasnowolnienia w kwestii autoprodukcji wykonawczej.
Marcin Flint
Ocena: 2,5/5