Wszystko co trzeba wiedzieć o Pei – Marcin Flint recenzuje epkę „2050” Rycha i Magiery

Jak wypada rozgrzewka przed "Black Albumem"?

2020.04.07

opublikował:


Wszystko co trzeba wiedzieć o Pei – Marcin Flint recenzuje epkę „2050” Rycha i Magiery

fot. mat. pras.

Gdybym chciał współczesnemu, zupełnie nieobeznanemu z tematem nastolatkowi wyjaśnić, kim jest Peja, musiałbym się sporo nagadać. Zacząć od klimatu Jeżyc wczesnych lat 90., zaszczepienia w Wielkopolsce gangsta rapu, niechęci między scenami poszczególnych miast. Potem wytłumaczyć, jak amatorsko działali w Polsce wydawcy, snuć opowieść o wiecznej prowizorce i granych na maksa koncertach za grosze, po czym dojść do tego, dlaczego rebootujący karierę krążek „Na legalu?” tak właśnie się nazywał. Przejść przez historię budowania marki na swoim, obrastania w piórka, zatracenia, alter ego, konfliktów, pojednań i jeszcze raz konfliktów. Prawdopodobnie bym się w tym eposie o małej stabilizacji wielkiej pasji kilka razy pogubił i z raz zasnął. Dlatego wielkie dzięki za „2050”, które równie dobrze mogłoby się nazywać „To jest Peja” albo „1993-2020”. Dostaliśmy Ryśka w pigułce. I nie jest to pigułka gwałtu na słuchaczu.

Przecież te parę numerów to esencja tej kariery, abstrahując może od tego, że za gramofonami są Gondek i Danek, a nie Decks. Na wstępie Peja zaznacza, że będzie „subtelny jak taran” i zaczyna się „muzyczna masakra z szacunkiem do miasta”, z szybkim flow goniącym podtrapowany bit, bluzgami i złorzeczeniami. „SLU 2020” pokazuje, że najlepszym patentem na refren nadal jest wuchta wiary drąca mordy. Wystarczy iskra, by odpalić ten niszczący podkład z bębnami jak z breaka i melodią zarysowaną kilkoma zapętlonymi dźwiękami. Raper działa w nieśmiertelnej konwencji „shit is real / wack emcees” i ma dużo więcej niż iskrę, raczej dobrą benzynową zapalniczkę. Jedzie z obrazem z kolejnej głuchej nocy, gdy po dwóch browarach załącza się poznański „thug life”: „Styl wkurwionego rojbra z tego miasto słynie / czasem nocka na Alejach albo zatrucie w Pekinie”. Bardziej lokalnie się nie dało i świetnie.

W „Reakcji łańcuchowej” muzyka podsuwa obraz wyjących gdzieś pod nosem syren, zaś Rysiek nawija jadowicie na wysokich rejestrach. Linijki „Zakłamane faje szczerze wbijam w ten wasz rynek!/ W bebechach T- Bone, a na łapie Submariner!” podkreślają status – stek jest drogi, zegarek Roleksa już w ogóle. Tym razem refren sugeruje, że raper, wiecznie czujący się jak branżowy outsider, jest niczym 50 Cent na początku kariery – zabiera rapowym bankrutom. W „Mojej grze” rekwizycji nie ma, pojawia się zwyczajowy egzamin z historii hip-hopu, którą poznaniak ma w małym paluszku. Styl jest bardzo podstawowy, wręcz wyliczankowy, ejtisowy, rymowanie na prostą końcówkę. To oczywiście celowy zabieg, tak jak to, że rapowana na kanwie znanego na pamięć każdemu z pokolenia Pei hitu Perfectu „Autobiografia” mruga w moim odczuciu do klasyków: „I Need Love” LL Cool J-a czy „Teenage Love” Slick Ricka. Tylko mruga, bo Magiera w życiu nie pozwoliłby sobie na taką toporność.

Jeżeli chodzi o pamiętnikarstwo, to wolę jednak „Brick phone rap”, bo ma pitchowany wokalny sampel (przez pewien czas, na fali popularności młodego Kanyego w bitach nieodzowny), gęsty i sprytnie polepiony, działający refren, jest tylko trochę umoczony w nostalgii i zapewnia podaż wersów tak plastycznych jak : „lecę w miasto, na plakatach Fisz Emade / myślę sobie, kurwa, jak się można tak zestarzeć / spoglądając w lustro widzę podobny obrazek / lecz się ścigać nie zamierzam z tym upływającym czasem”. Utwór ścigać może się ze „SLU 2020” o miano najlepszego na epce, a tu w kolejce czeka przecież „Smog”, muzycznie podręcznikowy WhiteHouse, w kwestii nawijki specjalność zakładu, tekstowo zaś absolutny ryszardowy top. Za sam wers „Nie noszę Gucci, bo jestem Cripsem” brawa – takie ciuchy wrzuciliby raczej Gangster Disciples albo… Lil Pump z jego nieszczęsnym „Gucci Gangiem”. Z Cripsami związani byli dla odmiany Snoop, Daz, Kurupt, Eazy E, Warren G, cała śmietanka. Posłuchajcie współbrzmień w „Zaliczysz tartar, a marzył ci się w Tatrach tartak / To świat, gdzie pozoranci od zawsze liczą na farta”. Patrzcie też na „Wyrwałem zęby mądrości, by dać typom cień szansy / To wyrównanie nie dla nich nierównoznaczne z awansem / Do tej dolnej ósemki, ale w tabeli B klasy / To prawo dżungli – co sezon tu odpada najsłabszy”. Gra słów między zębem mądrości i dolną ósemką jest całkiem zajebista.

Z tą mądrością jest akurat mały problem. To już cztery dychy z hakiem, a w nowego, lepszego Peję trudno uwierzyć, bo nadal nie może odmówić sobie linijek pokroju „A te kolejne albumy robię, by chujom szkodzić”, czy wkładania kija w mrowisko za pomocą „Podobno w tym mieście starczy miejsca dla dwóch króli / Zawiń pelikany, co łykają twój populizm!” (cóż, bez złośliwości przyznaję, że ten drugi król z refrenem w „Taranie” poradziłby sobie lepiej, bo to raczej jego strefa komfortu). Ale nawet jeśli nie ma nowego, lepszego Ryszarda, to na „2050” jest stary, dobry z całym swoim bagażem, pokazujący wyjątkową chemię jaką ma z Magierą (podkreśloną znakomitą selekcją bitów), swój uświęcony związek z miastem i hip-hopem. Dla mnie lepszy nie był od „Na legalu?”. I jeżeli na coś czekam, to na płytę, która będzie dla jego kariery odpowiednikiem „4:44” Jaya-Z – nie, że zakończeniem, tylko świadectwem innej mentalności.

Marcin Flint

Ocena: 3,5/5

Polecane