fot. mat. pras.
Hasło „pierwszej od kilkunastu lat solowej płyt Kazika” to pierwszy haczyk, na który można się było złapać. Czego by nie mówić, każdy urodzony odpowiednio wcześnie obracał w głowie wersy z dajmy na to „12 groszy”, a albumy „Spalam się”, czy nawet jeszcze „Oddalenie” dały polskiemu rapowi fundament, na którym mógł budować. Drugim haczykiem, a właściwie wbitym w opinię publiczną hakiem, był singiel „Twój ból jest lepszy niż mój”. Prostą, ale nie prostacką opowieścią unaocznił podwójne standardy władzy, a ta dopisała sama dalsze wersy rękami nadgorliwców manipulujących przy liście przebojów radiowej Trójki. Szum publicystyczny zrobił się taki, że właściwie w kontekście „Zarazy” przestało się mówić o muzyce. Tylko czy jest w ogóle o czym mówić?
Kazelot do spółki z multiinstrumentalistą Wojciechem Jabłońskim i klawiszowcem Konradem Wantrychem zadbali, by działo się sporo, może nawet za dużo. Otwierająca „Kwarantanna” jest milutka, nieinwazyjnie bluesująca, a kto zaśnie po dwóch minutach, tego ożywić może uderzenie chóru. „Noże i pistolety” zaczynają się od akustycznej gitary, by trochę latynosko popląsać. „Nie mam na nic czasu, bo oglądam seriale” jest po punkowemu głośne i szybkie, z czujnym basem. „Ona zakażona miłością” można polubić za ładne, szkolne pianino, „Gdy Chińczycy mówią Gan Pai” – za ciężar riffu, bębny i pocieszny, heavymetalowy patos refrenu czy fragment brutalnie zafałszowanego amerykańskiego hymnu. „Kluczem przyciskał windę” to sympatyczna retro-piosenka, z chórkiem prosto z lat 60. i rozchwianym, przedzierającym się dęciakiem w celach odsładzających. Jeżeli spodziewaliście się po „Twoimi bólu…” serii analogicznych ludowych pokrak z zarzynającym akordeonem, to spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. Tam celem było uwypuklenie tekstu. Na reszcie płyty rzadko co należałoby uwypuklać.
Eklektyzm zarazy, najłatwiejszy do opisania słowami takimi jak powyżej, a więc „miły” i „sympatyczny”, wydaje się trudny do uzasadnienia, bo jest ratunkowy, kryje Staszewskiego wypisanego jak długopis Andrzeja Dudy. Tak jak Kazik w wywiadach chowa się za centryzmem, tak w tekstach za grubaśną ironią i „humorkiem” (jak na przykład wtedy, gdy pada wers o „zarażaniu miłością”, a realizator przerywa). Starałem się wypisywać co lepsze wersy i zostałem z samymi rzeczami pokroju „Oddaj się w ręce, a dostaniesz więcej”, wprost z koszulek starych ludzi.
No dobra, należy zwrócić uwagę na „Demokrację” pierwszymi, orientalnym dźwiękami sugerującą, że bardziej chodzi o kalifat. Po linijkach „Dlaczego owe pijane stado / Bełkoczące o tym, o czym nie wie / Myjące się jeden raz w roku / Poucza mnie co dobre i złe / Po czemu owe wąsate mordy / Uodporniły na wiedzę się” pomyślałem sobie „oho, coś się dzieje”. Ale potem gruchnął refren „Demokracja, demokracja / Po większości stronie racja” i przed oczami stanął mi Big Cyc z „Kontestacja, kontestacja / to jest dobre na wakacjach”. I taki właśnie jest ten Kazik, „Kwarantanna, kwarantanna / pokój, kuchnia, kibel, wanna”, cały szyty z Kukiza, Skiby i dziesiątek pomniejszych autoplagiatów, prawie nieumiejący wbijać drzazgi pod paznokieć, zupełnie nieinteresująco podpierający się piosenkami o serialach i wnuczkach, rozlazły, samodemaskujący się bezsilnymi refrenami.
„Zaraza” miała być – nie zgadniecie – kroniką pandemii, o ile jednak ma wszystkie wady płyty robionej na szybko, to żadnej z zalet albumu spiętego klamrą konceptu. Rozłazi się pośród niewydarzonych melodii wyłażących na powierzchnie jak zombie, capi zapoconą piżamą. Gdy ironia trafia w „Bohaterze” na dalszy plan, robi się monumentalniej, dostojniej z miejscem na to, by gospodarz jakoś odbiorcą potrząsnął, wszystko to spuentował, Kazimierz Staszewski brzmi, jakby się tłumaczył z nieszczęśliwego zakochania się w sobie, po czym teatralnie milknie, a muzycy sobie grają i ma się wrażenie, jakby mieli grać jeszcze długo. Nie wiadomo tylko po co.
Marcin Flint
Ocena: 2/5