The Weeknd – „After Hours” (recenzja)

W rozkroku między parkietem a mrokiem jest jego miejsce.

2020.04.16

opublikował:


The Weeknd – „After Hours” (recenzja)

fot. mat. pras.

Są artyści, którzy tworzą wewnątrz danego gatunku oddzielną kategorię. Grają na własnych zasadach, cały czas próbują czegoś nowego. Skutki bywają różne, aczkolwiek najczęściej jest tak, że przesadny ukłon w stronę masowego odbiorcy kończy się gorszymi recenzjami, natomiast doskonałą sprzedażą. The Weeknd jest kimś, kto we współczesnym R&B gra w oddzielnej lidze od dawna. “After Hours” zaś kolejnym dowodem, że trudno mu tej szufladce dorównać.

Czasem odnosiłem wrażenie, że fani trzydziestoletniego wirtuoza z Kanady dzielą się na tych, którzy go wyszperali, poznali blisko dekadę temu, za czasów słynnej trylogii oraz tych, których The Weekend dopadł trochę później, za sprawą kolejnych radiowych hitów. Te dwie grupy słuchaczy często niespecjalnie znajdowały wspólny język. Jednym brakowało bardziej klimatycznego, “dusznego” Abela Tesfaye’a, inni nie uznawali go w opcji innej niż “pana chodzący przebój”.

Sprawdź też: Dawid Podsiadło: „Walczcie z wirusem, nie z kobietami

“After Hours” to spory krok na drodze do tego, by obie te frakcje w końcu zbiły sobie piątkę. Artysta może spośród tego liczącego czternaście nagrań zestawu, wybierać single na chybił-trafił. Przebojowo jest od pierwszej do ostatniej sekundy. Ma The Weeknd oraz zaproszeni przez niego producenci (sama czołówka gigantów – m.in. Metro Boomin, OPN, Max Martin) masę pomysłów na to, by zespolić pop lat 80., R&B, nowofalowe i hiphopowe ambicje w jeden, bardzo sycący produkt. Z jednej strony to muzyka przyszłości, pop na wskroś nowoczesny, świeży, ale to wszystko jest precyzyjnie opatrzone znaczkiem przeszłości, tego, co już święciło triumfy. No i niekoniecznie wcale lekkie, łatwe i przyjemne.

Cholera, dobrze się słucha tej płyty! Osobowość Abela jest czymś i fascynującym i intrygującym, a nade wszystko jest to człowiek cholernie kreatywny. Mroczna otoczka, która unosi się za tą postacią, nadaje jej tylko dodatkowego smaku. Trudno po “After Hours” rozstrzygnąć, gdzie The Weeknd zmierza. To kolejny plus. I tych plusów mógłbym jeszcze kilka wymienić (goście, fantastyczne brzmienie), ale wydaje mi się, że najwyższa pora napisać krótko – sięgajcie po ten longplay bez wahania, szykując się na kapitalną podróż. To coś więcej niż muzyka z list przebojów. Znacznie, znacznie więcej.

Ocena: 4,5/5

Andrzej Cała

Polecane