fot. mat. pras.
Niewiele jest takich duetów jak Avi i Louis Villain. Ten pierwszy trochę jak z żurnala, trochę jak z paryskiej stróżówki. Klnie z większą elegancją, niż inni powołują się na literaturę. Ten drugi dla odmiany jak wypadkowa Ciemnej Strefy oraz wesela na Podlasiu. Odruchowo nie wierzysz mu, jak nawija o swoim wstręcie do wódki. I co, może siłowni też nie lubi?
Kończmy z tym, nie po stereotypy tu przyszliście, nawet jeśli obaj artyści wizerunkiem do siebie w ogóle nie pasują. Mniejsza o image – muzycznie nie pasują tak bardzo, że aż pasują, bo życie paradoksami stoi i skrajnościom blisko do siebie. Inna rzecz, że im więcej czasu „Akademii Sztuk Pięknych” poświęcisz, tym więcej zmyślności w grach słów Louisa wyłapiesz i w tym większy cudzysłów weźmiesz finezję Aviego, tak jakby panowie najpierw wyznaczyli sobie role, zaś potem trochę się męczyli tkwieniem w nich. Nieważne, w każdym razie komitywa trwa w najlepsze, przeżywa swoje miodowe 38 minut na rumianych drillach, niewybrednych house’ach, podniosłych samplach ciętych z metra i bębnach brzmiących jak wyklaskiwane łapą wielkości bochna na opalonych, przeciętych stringami tyłkach. Avi ma nabytą ogładę, LV ma swój barbarzyński instynkt, dopełniają się i podbój branży udaje się im po raz kolejny.
Duet ma wielu dobrze zdyscyplinowanych fanów, co nie znaczy, że nie budzi wielu dyskusji. Mozolne, flegmatyczne flow Aviego, gdzieś w połowie drogi między angielskim dworem a zapaleniem zatok Białasa, przez niego samego (Aviego, nie Białasa) nazywane jest bez zażenowania „recytowaniem wierszy”. Takie gadane stylówki nie przeszkadzały na scenie w odnoszeniu sukcesów, czego najlepszym dowodem jest Sokół. To wydaje się takie proste, ale tylko dopóki bliżej się temu nie przysłuchać. Wtedy wychodzi, że głos musi mieć swoją barwę, gadka swój timing i że nie wystarczy ot tak kłapać japą, by wersy wżarły się w podkład. Aviemu wżerają się, choć słowa pokroju „smooth” zdecydowanie nie narzucają się w tym kontekście. Tu nikt nie startuje w zawodach na płynność i krągłość gadki, tu artykulacja jest dopełnieniem postaci, na tle reszty raperów tak arystokratycznej i dystyngowanej, że aż zabawnej. Tylko że nikt się za bardzo nie śmieje.
Nie ma beki, bo to z jednej strony kontrastowe jak duet z Louisem – tu „spécialité de la maison”, a tam „najebani znów darli ryj”, ale z drugiej spójne. Ten dualizm robi na „Akademii…” zresztą największe wrażenie, bo w tej sztuce za rękodziełami stoją rękoczyny , a od PDW do FRS jest raptem parę słów (PDW wiadomo, FRS to Fellowship of the Royal Society, sprawdźcie sobie wers z wypiską i Hawkingiem). A wygląd? „Ubieram się poważnie jak facet / Wystarczy, że niepoważną mam pracę” – rymuje Avi, raper, który w świecie „faszyn from Raszyn” wyskakuje z poszetką i brustaszą. Zbrojny w klasycystyczne odniesienia jak u Bisza, przeżywający poetyckie uniesienia niczym Eldo, domyka w swojej dyskografii tryptyk, tworząc od samego początku mitologię dżentelmena, oddanego syna, człowieka zasad w dyskretnie traktowanej relacji z półświatkiem. W takich okolicznościach nie wypada podnosić głosu, pędzić z nawijką na złamanie karku. Kiedy otwierasz usta, spod wąsa ma sypać się złoto.
Sprawdź także: Ile jeszcze płyt ma przed sobą Peja? Raper odpowiada
I sypie się. W dobie albumów, gdzie wersów do zapamiętania jest po kilka na płytę, Avi miewa ich po kilka na numer. Te wszystkie „To ile napsułem krwi, wyjdzie na morfologii”, ”Zacząłem od zera tak jak Fibonacci”, „Szyte grubymi nićmi, a kończy się haftem” to definicja prostej, nieprzekombinowanej, chwytliwej linijki, hiphopowy pewnik. „Testamentu” nie cytuję, musiałbym bowiem wypisać cały, a spoiler musi mieć swoje granice, choć to z Wałęsą jest mistrzostwem.
Villain pisze niby mniej efektownie, co nie znaczy, że daje powody do narzekań – „Toast” i „AMG” można śmiało uznać za ukradzione kompanowi. Przede wszystkim słowo mu płynie tak jakoś odruchowo, jest kimś w deseń podmiejskiego donGURALesko. Producencko okazuje się efektowny, nie ma „Woof” bez tych góralskich smyków, nie ma „Dresscode” bez tej perlącej się mandoliny, cytry, czy czego struny są tam akurat w samplu szarpane. Jest w tym swój styl, silny, odrębny już na poziomie samych bębnów, w żadnym razie subtelny czy finezyjny, zawsze za to pełen zrozumienia wobec adaptowanych trendów i indywidualnie, dobrze dopasowany pod temat i artystę. Nieszczęściem są dla mnie refreny, irytuje ich ludyczność, a najbardziej chyba zawieszenie pomiędzy. O co chodzi? Już tłumaczę. To już nie ma naturszczykowskiego wdzięku, bo facet robi w muzyce, ale wciąż wydaje się śpiewaniem bardziej towarzyskim niż studyjnym, profesjonalnym.
Mnóstwo szacunku okazują gospodarzom goście i każdy jeden prezentuje się bardzo dobrze. Sarius z wyróżnieniem ukończył szkołę refrenów im. Gibbsa (nie Freddiego oczywiście), Kabe żadnej nie ukończył, za to jego wrodzona nonszalancja pimpuje „WPR”. Pezet w pełni odrdzewiał, ma tę elastyczność, pewność i lekkość, której brakowało gdzieś połowie jego ostatniej płyty. Ero pokazuje więcej niż firmowy głos i punchlines od niechcenia, to świetnie, precyzyjnie napisana zwrotka. Onar barwą głosu i specyfiką flow pasuje do podziałki oraz estetyki drillowej jak do żadnej innej.
Co przykre – to w końcu jest czas 2020 i SBM Labelu, a nie RRX-u i Cameya – miks zostawia wiele do życzenia. Avi z Louisem są tu w dodatku recydywistami, bo udało się im poczęstować wcześniej płytą, gdzie wokale brzmiały jak nagrywane we wnętrzu studni. Przed chwilą chwaliłem gości, niemniej świetne „Alma Mater” jest zdegradowane tym, że ich wejścia są za cicho. Avi właściwie przez cały album jest dla odmiany za głośno. W niektórych podkładach sucho z powodu deficytu basu, w innych bębny w nich toną. A jednak „Akademia Sztuk Pięknych” to dobra płyta, zbyt poruszająca i od siebie, by recenzję kończyć utyskiwaniem na kwestie realizacyjne. Ja nie mam więc sumienia tego zrobić, jeżeli jednak ktoś ma wrażliwe ucho i bez hipokryzji pielęgnuje wysokie standardy, powinien obniżyć ostateczną ocenę o pół punktu. Inni mogą cieszyć się godnym zamknięciem tryptyku.
Marcin Flint
Ocena 3,5/5