fot. mat. pras.
Bez szumnych zapowiedzi, jakby nieco z zaskoczenia, brytyjska wokalistka, tekściarka, kompozytorka i gitarzystka wraca w wielkim stylu z trzecim studyjnym albumem! Jej „Lianne La Havas” to znakomita płyta wypełniona mieszanką nowego soulu i R&B oraz opowieściami o miłości, stracie i odrodzeniu, które otwierają nowy rozdział w karierze 30-letniej artystki.
Zadebiutowała niezłym, debiutanckim krążkiem „Is Your Love Big Enough?” (2012), by jeszcze mocniej zaznaczyć swoją obecność na muzycznym rynku porywającym albumem „Blood” (2015). Później zagrała jeszcze trasę koncertową i występowała w klubach, ale jakby słuch o niej zaginął. Dziś, po premierze płyty sygnowanej jej imieniem i nazwiskiem wiemy już, że potrzebowała czasu. A to dlatego, że swój nowy materiał potraktowała jak projekt, konceptualną opowieść o dojrzewaniu i zmianach – zarówno w sobie samej, jak i otaczającym świecie. W efekcie „Lianne La Havas” to gęsty muzycznie i lirycznie album, wypełniony przede wszystkim neo soulem i R&B oraz szczerymi tekstami o pogodzeniu się z przeszłością, zamknięciu za sobą drzwi i rozpoczęciu nowej, życiowej podróży…
„Dużą rolę na tej płycie odgrywa idea cyklu życia roślin i natury – sezonowe etapy od rozkwitu, przez dojrzewanie, więdnięcie, a następnie powrót w jeszcze piękniejszej postaci” – mówi Lianne. Album powstawał przez pięć lat, w czasie których La Havas obserwowała, jak się zmienia i dojrzewa – jako kobieta i artystka. Co – jak sama dodaje – nie zawsze było przyjemnym doświadczeniem. „Kwiat musi uschnąć i umrzeć, by się odrodzić” – tłumaczy. „Tak samo człowiek musi sięgnąć dna, by się od niego odbić. A na prawdziwe piękno nie ma jednego wzoru” – dodaje wokalistka, autorka tekstów, kompozytorka, gitarzystka i współproducentka albumu. Ta wszechstronnie utalentowana 30-latka naprawdę ma dziś powody do zadowolenia, bo „Lianne La Havas” to świetna, wielowymiarowa muzyczna opowieść, która spodoba się nie tylko fanom „czarnych” brzmień.
Jeśli chodzi o brzmienie to nie ma niespodzianek – najwięcej jest tu spokojnego, często bardzo zmysłowego, nowego soulu „ożenionego” z R&B i smooth jazzem. A dzięki temu, że album ma spójny, raczej spokojny klimat – zupełnie inny, niż bardziej dynamiczny „Blood” sprzed pięciu lat – od razu przywodzi na myśl potężne, klasyczne, natchnione produkcje Eryki Badu czy Lauryn Hill. Skojarzeń jest zresztą więcej, bo czy w „Bittersweet” Lianne nie przypomina wam Alicii Keys? A w „Soul Power” jej głos nie brzmi tak potężnie, jak Beyoncé? Ale mnie to nie przeszkadza, bo przecież jeśli równać, to… do najlepszych! Zwłaszcza, że La Havas buduje swój własny styl szukając inspiracji również w pełnych słońca utworach brazylijskiego wokalisty i autora piosenek Miltona Nascimento („Seven Times”), twórczości Joni Mitchell czy w jazzowych eksperymentach Jaco Pastoriousa („Green Papaya”).
Sprawdź też: Gorillaz i ScHoolboy Q we wspólnym utworze „PAC-MAN”
Są też ballady. I są gitary – i to nie tylko w coverze Radiohead („Weird Fishes”). Z kolei perkusyjne rytmy i ciepłe brzmienia przywodzą na myśl muzykę z czasów złotej ery Ala Greena („Read My Mind”). A skoro już mowa o perkusji – posłuchajcie nowego krążka Brytyjki również pod kątem gry na bębnach w wykonaniu Amerykanina Homera Steinweissa. Z takim groove’em i synkopowaniem, niczym w muzyce drum & bass, nie spotkałem się w muzyce popularnej już bardzo dawno! A najlepszym tego przykładem solowa partia Homera w potężnym, patetycznym – i jakże znamiennie zatytułowanym – „Soul Power”. To mój ulubiony utwór z tego znakomitego krążka.
Artur Szklarczyk
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. Bittersweet
2. Read My Mind
3. Green Papaya
4. Can’t Fight
5. Paper Thin
6. Out Of Your Mind (Interlude)
7. Weird Fishes
8. Please Don’t Make Me Cry
9. Seven Times
10. Courage
11. Sour Flower