Marcin Flint ocenia pierwszą książkę wydaną przez Sokoła

Książkowy miejski folk w formie czystej. Lanej pod trzepakiem prosto w gardła.

2020.06.18

opublikował:


Marcin Flint ocenia pierwszą książkę wydaną przez Sokoła

fot. mat. pras.

Kim jest Sokół tłumaczyć nie trzeba, ale to, że do swoich biznesów dołożył właśnie wydawanie literatury, może warto na wszelki wypadek uzmysłowić. O Wojtku Friedmannie, pierwszym strzale w katalogu Wydałem, parę słów się należy, bo ludzie miewają krótką, coraz krótszą pamięć. To syn kojarzonego powszechnie, przynajmniej z twarzy, aktora i satyryka (patrz chociażby „Czterdziestolatek”, „Zmiennicy”, mnóstwo charakterystycznych drugich planów, jak również dobre rzeczy dla radiowej Trójki z Koftą, Fedorowiczem i nie tylko). To również trochę producent i „raper na pół etatu”, do usłyszenia m.in. na płycie Pono. Gość korzystał z ksywki Fred, najlepiej przedstawiając się w „Normalnych chłopakach” z mixtape’u Deszcza dla Prosto i oczywiście w remiksie „W aucie” TPWC, gdzie osiem wersów z Wranglerami z Baltony wystarczyło, by ukraść przedstawienie gospodarzom. I dać znać, że ktoś tu czuje język.

Sprawdź też: Sokół założył wydawnictwo książkowe

Literacki debiut Friedmanna zdecydowanie to potwierdza. Autor lepi go z Warszawy przełomu lat 80. i 90. „Po pięknym lecie oraz siniakach nie było ani śladu. Pepegi trzeba było wymienić na sztyblety, a tańce z orkiestrą w Powsinie na piruety po zamarzniętym Jeziorku Czerniakowskim – pisze, acz w scenografii czuć zdecydowanie dominantę łobuzerskiej Ochoty z domieszką szemranej Pragi i torów Okęcia. To nie są pożyczone, cudze sentymenty rodem z sepiowych galerii facebookowej Varsaviany, to jest żywe, podsłuchane na metach, wymacane po tramwajach, chałupniczo wydziarane na kartkach. Tu lody nie są z plaży w Juracie, a ze starego stadionu Legii i najpierw boli po nich szczęka – jak zasłonisz kibicowi, potem natomiast wykręca żołądek.

„Dzięcioł świnią nie był – solidarnie każdemu palec po Adzie powąchać. Dopiero jak ktoś chciał powąchać po raz drugi, musiał dać za to dzięciołowi fant” – relacjonuje Wojtek i niech pójdzie gruby komplement, że czytając go, nie wiadomo za jaki cytat złapać, tyle tej chłopackiej, nieokrzesanej bajery tu jest. Dlatego z jednej strony chciałoby się, żeby „Baśka” była dłuższa niż to sto stron z okładem, a z drugiej wcale nie, bowiem proza jest intensywna, wielorazowa, naszpikowana detalem. I pewnych rzeczy nie będzie wyjaśniać na siłę tym, co nie kumają. Wiesz, nie dość, że na tych osiedlach nie mówiło się za dużo, to jeszcze nie do każdego. Poza tym czasem zresztą wystarczą trzy słowa. „Nałogowo uprawia pelargonie” i proszę, już rysuje ci się postać.

Fabuły tu nie ma, bo i być nie musi. Bohaterowie spotykają się na stypie bohaterki tytułowej, z sercem złotym choć złamanym, nie głównej, ale co rusz dla dobra kompozycji wypływającej. Gawęda (żadna z postaci nie użyłaby tego słowa, wiem) rozbija się na mniejsze części, niby poszarpane jak to relacje z ławki, jednak klejące się do siebie. „Baśka” wywołuje sporo skojarzeń, na przykład wzruszające zakończenie stawia przed oczami scenę z rosyjskiego filmu „Bikiniarze” (oryg. „Stilyagi”). Całość to jak Wiech duuuużo później. Albo „Osiedle Swoboda” trochę wcześniej, nawet ilustracje są (Maja Budner), choć nie w stylu Śledziowej kreski. I podobnie jak u tych przed chwilą wymienionych jest słodko-gorzko, śmieszno-strasznie. Anegdoty, scenki rodzajowe nagromadzeniu muszą bawić, koloryt gadki również, po czym przychodzi zupełnie niewesoła refleksja – nad patologią, przemocą, seksizmem, nałogami i niedostatku. Bo ta Warszawa to miasto ułańskiej fantazji, jak również biedy piszczącej między złymi nauczycielami, jeszcze gorszymi rodzicami, funkcjonariuszami nadużywającymi władzy. I pod tym względem od Wiechowego międzywojnia nie zmieniło się znowuż tak wiele, wręcz za mało. Na pewno taksiarze są mniej stylowi.
Manifestowane co rusz bycie razem, zasady w świecie bez zasad, cała masa nieobojętnych emocjonalnie rekwizytów to treści odruchowo uruchamiające nostalgię u starszego czytelnika. Z wyżej podanych powodów ta nostalgia jest w trybie warunkowym, bo kiedy zastanawiałeś się czy iść do szkoły, czy ściągać do domu wystającego ze śmietnika ojca, to niekoniecznie jest się nad czym rozczulać. Friedmann ludzi i swoich bohaterów lubi, lecz się nie roztkliwia, nie liryzuje, nie obawia się zaznaczenia tego, jak po latach potrafią rozczarować podwórkowi idole. Dobra rzecz. Sokół mógłby to zarapować. Aż się zastanawiam, czy przy pisaniu takich „Wyblakłych Myśli” Wojtek Wojtkowi nie asystował. Niczego nie zarzucam, po prostu bym się nie zdziwił. Czy trzeba większej pochwały?

Wojciech Friedmann – „Baśka” (wyd. Wydałem)

Polecane