„Głos pokolenia, które dusi się w pokoju od przeludnienia” – Marcin Flint recenzuje „Pleśń” Guziora

"To wyprawa w głąb odmiennej estetyki, przekrój przez inną wrażliwość"

2020.12.04

opublikował:


„Głos pokolenia, które dusi się w pokoju od przeludnienia” – Marcin Flint recenzuje „Pleśń” Guziora

Raper z Wrocławia wydaje się błogosławieństwem dla wszystkich tych, którzy rozminęli się z tym, co dzieje się w rapie, lecz poczuli potrzebę bycia bieżąco, poznania blasków i cieniów „życia lavish, życia trapstar”. „Po bicie snuje się tak, jakby rapując wpadał w swego rodzaju trans i nikt i nic z zewnątrz go nie dotyczyło. Z każdym kolejnym kawałkiem intryguje coraz bardziej swoim specyficznym, sennym stylem oraz zupełnie nietypowym sposobem łamania bitu. Bity dobiera sobie mroczne i hipnotyzujące, idealnie dopasowane pod swoją leniwą, wykręconą jazdę” – pisał pięć lat temu Popkiller wybierając go w swojej akcji promowania talentów na Młodego Wilka. I wszystko to nadal celne i aktualne, trzeba przy tym dodać, że w tym rapie niskich temperatur po pierwsze, po drugie i po trzecie liczy się klimat. To pierwsza lekcja dla śpiochów. Typ proponuje ci nie tylko drip, ale i trip, a nie jakąś tam płytę.

Biuro podróży Mati działa na granicy przedawkowania, zwały i poczucia braku sensu. Jego szef wydaje się gościem, który budzi się zmęczony i odkleja się od rzeczywistości, choćby od hipokryzji i pustoty rapowej sceny. Ma ten wsobny, socjopatyczny smoczy mindset, jeszcze z czasów kiedy mityczny gad kojarzył się przede wszystkim z Fokusem, nie z Bedoesem czy Szpakiem. Wtedy pozwalał wznieść się ponad, sporadycznie plunąć ogniem, schować wrażliwość za grubą łuską. Teraz w czasach romantyzmu kominiarek, to jak teleport do zupełnie innego świata. Takiego, gdzie wciąż działają powtarzane jak mantra zaklęcia z Harry’ego Pottera. „Glony z pudełeczek” pozwalają przedłużać dzieciństwo w nieskończoność. Ale gwiazdy trapu czują się z tym wszystkim cholernie same. Taki skutek uboczny ucieczek.

Guzior nie rzuca zbyt wielu faktów z życiorysu, jednak twórczość i tak wydaje się bardzo intymna. I fajnie, że możesz patrzeć jego oczami, niemniej nie chcesz być w jego skórze, w swoim fotelu bezpieczniej. Wspomniany i wyniesiony na piedestał klimat niczego nie maskuje. „Pleśń” nie nadeszła sobie na zejściu, jest płytą talentu i pracy. Składa się z fantastycznych, dopieszczonych refrenów – i ten właściwy nowej szkole prymat refrenu nad zwrotką tu słychać, w tym aspekcie to jest 10/10, wszystko się niesie, wszystko klei, to nie jest szczęście czy przypadek. To druga lekcja.

Mati bez dwóch zdań umie pisać. Ciąg uwolnionych skojarzeń, niezajechanych słów robi duże wrażenie. Jedno „Wow, ale bubel” w „Blueberry” czy „Marihuana duszkołap” w „Kushkomie” jest jak producer tag. Rzucone bez histerii „Mordeczko, nie ogarniam więcej recept / i tak już jestem wysoko, i tak się trochę unoszę, i tak już lecę” to sama esencja. Do tego jeszcze nawiązania idą szeroko: od KRS-One’a i „huku dziewięciomilimetrowej lufy”, przez Joeya Badassa, Pezeta do Przema DBM, Zdechłego Osy i Lil Uzi Verta.

Czyli, że wszystko zajebiście? Ktoś powie, że w „Trapstarze” za dużo z Bedoesa. Może (Borys tych patentów też sam nie wymyślił), za to kiedy on raper to „protego” raz za razem moment jest rzeczywiście zupełnie magiczny, na plecach mam ciarki. Łatwo odczuć to, że goście, może poza refrenami, nie czują się w świecie artysty dobrze, Kukon i Oskar idą raczej równolegle niż z nim. Spoko, przynajmniej nie kuleją. Mógłbym ponarzekać na podkłady, bo choć „Fali” (zwłaszcza w tej drugiej wersji Sergiusza z żywą gitarą i bez tak nachalnych hi-hatów) czy doaranżowanej, dopilnowanej „Kushkomie” należą się komplementy, to ujawnia się sporo efekciarskiego trapu symfoniczno-landrynkowego, który brzmi jakby tworzyli go młodzi klepacze bitów, żadni tam ukształtowani producenci umiejący wykorzystać potencjał (np. zatrudnionych instrumentalistów). „Blueberry” odpycha początkowo swoją EDM-ową namolnością, „Boiler Room” się rozłazi, wymyka spod kontroli, nie wszystko w nim do siebie pasuje. Ale Guzior zrasta się z muzyką i szybko kończy się potrzeba oceniania niej w oderwaniu od niego. To lekcja numer trzy.

Jest trochę jak: bierzesz tę dystopię w całości, albo wynocha. Nie no, spokojnie, biorę w całości. To wyprawa w głąb odmiennej estetyki, przekrój przez inną wrażliwość, coś co może być niczym „Skandal”, „Najebawszy” albo (z bólem dopisuję do szeregu) „Ezoteryka” dla nowego pokolenia. Czy będzie? Nie wiem, nie zdziwiłbym się, to naprawdę dobre.

Ocena: 4 / 5
Wyd. QueQuality / EvilTwin

Polecane