Pięć lat po albumie "Multiply", który nadał pojęciu neo-soul zupełnie nowe znaczenie, Jamie Lidell powraca płytą z nie mniej sensacyjną miksturą bluesa, gospel, funku, rocka, techno i soulu.
Dzisiaj można powiedzieć, że niepozorny facet z prowincjonalnego miasteczka w Anglii (Huntingdon w hrabstwie Cambridgeshire) zrobił rzeczywiście wielką światową karierę. „Compass”, czwarty solowy album Lidella, powstał w Los Angeles, Nowym Jorku i Kanadzie, a w jego nagraniu uczestniczyli m.in. Beck, Leslie Feist, Chris Taylor z Grizzly Bear i Pat Sansone z Wilco. Ale to nie wszystko, bowiem tak naprawdę kluczową rolę na „Compass” odgrywają producent i klawiszowiec Brian Lebarton, perkusista James Gadson i basista Dan Rothichild. To oni swą grą wprowadzają porządek do chaosu, jakim jest eklektyczny materiał zawarty na płycie, który praktycznie skupia w sobie niemal całą czarną tradycję muzyczną Ameryki, od pieśni pracy i gospel, poprzez swamp blues z głębokiego południa, nowoorleański funk Neville Brothers po pop spod znaku Motown i Jackson 5, i to ze sporą domieszką undergroundowego techno, a nawet garażowego rocka. W tym szaleństwie jest metoda, tak jak metoda jest w nowszych nagraniach o ćwierć wieku starszego od Lidella Toma Waitsa, który też sięgnął po elektronikę i beat-box. Brzmienie „Compass” jest brudne, a poza kilkoma łagodniejszymi momentami – wręcz brutalne, sprowadzone do czystej ekspresyjności. Jeśli Lidell utrzyma ten kurs i impet natarcia, a jego talent przedwcześnie się nie wypali, to za dwie dekady jego nazwisko będzie wymieniane jednym tchem z nazwiskiem wspomnianego amerykańskiego barda.