Koncert byłego basisty i wokalisty Floydów sprzed dwóch lat w Łodzi zaliczam do bardzo wąskiego grona tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie. To co stało się wczoraj na Narodowym przebiło Łódź. Wszystko za sprawą rozmachu, skali przedsięwzięcia oraz pietyzmu w ilustrowaniu tej jednej z najważniejszych dla muzyki rockowej płyt.
Czym można zaskoczyć fanów znających na pamięć cały materiał? Potrafiących w głowie odtworzyć każdy dźwięk, każde przetarcie opuszkami palców po strunie? Mających już gdzieś w podświadomości każdą klatkę z filmu Alana Parkera? Łódzkie koncerty udowodniły, że można. I to bardzo. Nie tylko poprzez zastosowanie najnowocześniejszych projekcji wielkoformatowych i oddziaływaniem chyba na wszystkie zmysły widza, ale przede wszystkim rozszerzeniem znaczenia i treści tej rock opery.
Przeniesienie akcentów, czy wręcz rezygnacja z tych bardziej osobistych – zwłaszcza w pierwszej części dzieła, na rzecz tych bardziej uniwersalnych i współczesnych okazało się być powiewem świeżości dla „The Wall”. Jej pierwotny bohater, mały zagubiony Pinki, z którego później ma wyrosnąć obłąkana traumami super-gwiazda rocka ustąpił miejsca współczesnemu, tzw. zwykłemu człowiekowi, pracującemu gdzieś w korporacji, bombardowanemu zunifikowanymi ideami i informacjami jak środki do prania mózgu, uwikłanego w kredyty, dylematy i wyobcowanie. Najdobitniej było czuć podczas „Goodbye Blue Sky”, kiedy na gigantycznym murze widać było nadlatujące bombowce zrzucające na nas symbole dolara, krzyże, logotypy wielkich, światowych marek, sierpy z młotami, Gwiazdy Dawida i półksiężyce.
Antywojenny charakter dzieła został nie tylko zachowany, ale i znów rozszerzony. W polu zainteresowania Watersa reinterpretującego „The Wall” znalazł się też terroryzm, głód, rozwarstwienie społeczne i ekonomiczne. Ważnym, a łatwym do przeoczenia był finał drugiej części „Another Brick In The Wall”. Tu w miejsce ostatniej solówki pojawiło się akustyczne „The Ballad Of Jean Charles de Menezes”. To był hołd dla Jeana Charlesa de Menzesa, Brazylijczyka, zabitego w 2005 roku w londyńskim metrze przez policjantów „walczących z terroryzmem”. Zresztą Waters zadedykował mu cały wczorajszy koncert.
Tytułowy mur z 1979 roku nabrał nie tylko nowych znaczeń, ale i urósł do niebotycznych rozmiarów, i nie mam tu na myśli jedynie możliwości technicznych jakimi dziś dysponują ludzie zaangażowani w produkcję tego dzieła i realizację wizji Watersa. Nie chodzi mi też o skalę i rozmach, na jaki mogli sobie oni pozwolić pod dachem Stadionu Narodowego. Sęk w tym, że sposób w jaki dziś autor czyta swoje dzieło ani na milimetr nie trąci myszką. Nie zestarzało się i nie trąci patyną, nie odstrasza też zbędną pompatycznością. I to jest chyba to, co zostaje w nas po tym, kiedy „dojdziemy do siebie” po oszałamiających efektach specjalnych.
Sam koncept na zrealizowanie na żywo „The Wall” nie zmienił się od czasów pierwszych prób i koncertów, które – co dziś zaskakujące – zakończyły cię całkowitą klapą finansową mimo wielkiej popularności. W pierwszej części spektaklu między muzykami a publicznością powstaje mur, który runie dopiero przed samym finałem aktu drugiego. Świat poszedł do przodu, dostaliśmy nowe technologie i przeniesienie wizji Watersa z jego głowy na największe areny świata stało się znacznie łatwiejsze i tańsze. Jednym słowem, stało się opłacalne. I to pierwszy zgrzyt, który pojawia mi się w aspekcie współczesnego „The Wall”.
Jest jakiś rozdźwięk między miażdżącą krytyką konsumpcjonizmu, bezduszności kapitalizmu, pochylaniem się nad ofiarami wojen, rodzinami poległych czy głodującymi na świecie a często przypadkowymi widzami, zajadającymi się w pierwszych rzędach popcornem i hot-dogami czy serwowaniem bezalkoholowego piwa po 12ł za pół litra 😉 W tym kontekście cała produkcyjno-logistyczna machina „The Wall Live” służąca przecież do zarabiania pieniędzy zaczyna się lekko chwiać na boki. Trudno być wiarygodnym jednocześnie plując i całując się z systemem, z którego dobrodziejstw się korzysta. Choć takie gesty ze strony Watersa, jak spotkania z weteranami wojennymi w każdym z krajów, w którym gości, czy zapraszanie do chóru dzieci (wczoraj były to dzieci z Rudzienic) jakoś ładnie i skutecznie przesłaniają ten cały merkantylizm przedsięwzięcia. I dobrze.
Porównując samego Watersa z Łodzi i z Warszawy, przyznać trzeba, że dwa lata temu był chyba w lepsze formie wokalnej, choć za to w stolicy był bardziej rozluźniony i swobodny. Wczoraj świetnie sprawdzał się we wszystkich aktorskich zadaniach, jakie postawił przed sobą. Iście szatańsko prowadził totalitarne wiece i pochody, przekonująco grał siedząc samotnie przed telewizorem w małym pokoju w „Nobody Home”. I choć brzmi to jak banał, to muszę tak napisać – miał też świetny kontakt z publiką. I tak, na przykład przed balladą, esencją Ściany – „Mother” przemówił po polsku. – Cześć Warszawo! Dedykuję ten koncert wszystkim ofiarom terroryzmu – potwornie kalecząc i z trudem zachowując powagę – Wszystkim walczącym o prawdę i sprawiedliwość… By na koniec przemówienia dodać, już po angielsku i bez ukrywania rozbawiania – jak wy możecie używać tego języka codziennie? Momentów, w których nasz język pojawiał się na ścianie też było kilka. Ot, choćby odpowiedź na jeden z wersów wspomnianego wcześniej „Mother”… Waters śpiewa „Should I trust the government?” a nam przed oczyma pojawia się wielki napis – „Nie, niech spieprzają„. Pewną dedykację po polsku mogliśmy też zobaczyć przed porywającym „Run Like Hell”, nie zapomniano też o naszych rodakach przy prezentacji ponurego katalogu ofiar wojen…
Słowa uznania należą się też muzykom towarzyszącym Watersowi na scenie, czy jak kto woli, muzykom zza ściany ;). Przede wszystkim wrażenie robili wokalista Robbie Wyckoff i gitarzyści Dave Kilminster i Snowy White którzy wzięli na siebie główny ciężar zastąpienia Davida Gilmoura.
Rozwodzić się nad nagłośnieniem nie ma sensu. Wszyscy znamy już chyba ten obiekt i wiemy, że w miarę przyzwoicie słychać na płycie, przed sceną, a na trybunach akustyka przypomina tę z Dworca Centralnego. Szkoda. Ale tu już o żadnym zaskoczeniu mowy być nie może. Czekać możemy jednie na cud, bo na nowy Stadion Narodowy nie mamy co liczyć.