Te-Tris: „Zaczynałem prace nad płytą w konkretnym dołku, żeby później równie mocno się wyprostować”

"Pisałem i nagrywałem na życiowym rauszu i na kacu. Stąd może brać się wrażenie jakby Tetów było czasem kilku".


2015.12.09

opublikował:

Te-Tris: „Zaczynałem prace nad płytą w konkretnym dołku, żeby później równie mocno się wyprostować”

W rozmowie z raperem wziął również udział recenzent CGM, Karol Stefańczyk, który przy okazji premiery nowego albumu Te-Trisa, pisał: „Definitywnie” porywa giętką nawijką gospodarza, trafnym doborem gości – i jest bliskie albumu kompletnego, tj. takiego, który oferuje cały pakiet emocji, a przy tym w zdumiewający sposób sprawia wrażenie przemyślanej od początku do końca całości”.

Posiadasz jakiekolwiek informacje w kwestii, czy Jerzy Mordel zna utwór sławiący jego osobę i promujący „Definitywnie”?

Byłem w kontakcie z dziennikarzem Przeglądu Sportowego, który zainspirowany m.in. tym singlem, zrobił wywiad z panem Jerzym. Niestety nie zgodził się on (Mordel) na bezpośredni kontakt, a na temat utworu nie chciał się wypowiadać. Zakładam, że to może być dla byłego sportowca za mocno odległa bajka, wymagająca też sporego dystansu i przymrużenia oka.

 

Jak twojej żonie podoba się utwór „XOXO” o związkach z przeszłości?



Moja żona ma taki dystans i luz do tego o czym opowiadam w numerach, że nie ma problemu na tej płaszczyźnie. Bardziej musiałem ją przyzwyczajać do utworu „Stratosfera”, bo pierwsze dwa przesłuchania skończyły się łzami. Wszystkie historie z tego numeru są prawdziwe.

Do „Stratosfery” jeszcze wrócę. Mówisz, że twoja ambicja potrafi być hipochondrykiem, bo jest tak chorobliwa. Jak zatem obecnie się czuję po premierze „Definitywnie”?



Feedback jaki dostaję od fanów, recenzje w branżowych mediach – tutaj wszystko jest wręcz wspaniale. Szczególnie, że nie jest to jakiś efekt sztucznego hype’u, tylko – tak mi się wydaje – realna ocena zawartości tego krążka. Trochę szkoda, że w sukurs nie poszła sprzedaż. Szukając czegoś związanego z płytą na google, trafiłem na statystyki jednego z największych portali udostępniających nielegalnie m.in. nagrania w mp3 i „Definitywnie” dzierżyło pierwsze miejsce. Wyprzedziłem nawet Adele (śmiech). Z OLiS-u po dobrym debiucie – szybki out, ale z „Teraz” i „Lot 2011” było podobnie, więc struggle continues (śmiech).

Myślałem, że świetna dystrybucja Step Records może w tym aspekcie ci pomóc. Na stacji benzynowej widziałem dzisiaj do kupienia z sześć rapowych albumów- wszystkie wydane w Stepie.



Tak, z tego, co wiem, Step jako pierwsza wytwórnia ma jakiś układ z Orlenem. Musiałbyś popytać u źródeł. Generalnie fajna sprawa, choć jak zawsze, pewnie znajdzie się grono oburzonych.

Miejsce, w którym dostajesz produkt, nie wpływa automatycznie na jego jakość. A cytując Smarkiego: „sram gdzie to leci, ważne kurwa czym jest”!



Dokładnie tak. Pewnie znów potrzeba będzie trochę czasu zanim twardogłowi pojmą, że ta sama płyta kupiona na stacji benzynowej i w super alternatywnej miejscówce ze ścianami zrobionymi z test pressów to ciągle ta sama płyta. Zajrzyjcie do mnie na fanpage i komentarze pod zdjęciem z płytami, które kupiłem niedawno w Biedronce. Jest „wesoło”.

Powiedziałeś o świetnej reakcji rapowego światka na twój nowy album. Czy raper po trzydziestce ma ambicje wykroczyć poza tą bezpieczną strefę macierzystego środowiska?

Jasne. Ja nigdy nie zamykałem się na słuchacza stricte hiphopowego. W zasadzie na każdym z ostatnich krążków mam dość klarowne próby wychylania się poza pewne ramy. Żadna alternatywa i bohema na siłę, bardziej romansowanie z mniej oczywistymi pomysłami. Chociaż przy „Definitywnie” znacznie więcej jest tej klasycznej formy. Nie wiem, czy akurat taka płyta ma szansę wyjść w całości poza matecznik, ale na pewno kilka numerów na czele z „Kopi Luwak” ma w sobie trochę z „earworma” (śmiech). Potrzebowałem takiego albumu i myślę, że duża część z tych, którzy słuchają moich płyt, również. Po okresie, kiedy zaczęto sporo dopowiadać i na siłę budować jakieś przerysowane teorie wokół mojej osoby, mam wrażenie, że jesteśmy kwita ze słuchaczami.

Utkwiła łatka, że głównym tematem jest „wygrywanie życia”?



Tak, choć wcale nie twierdzę, że nie było. Patrzę na chłopaków, którzy siedzieli długie lata w podziemiu, wypruwali flaki, a później nagle ich muzyka zaczęła hulać w całym kraju i wszystko wywróciło się do góry nogami. To jak, do kurwy nędzy, mają nie zacząć pisać o wygrywaniu życia? Sam to przeżyłem i chyba właśnie trzeba tego doświadczyć, żeby złapać sens, wyczuć te wzloty i upadki. Czekasz na takie chwile latami, wiesz, że to talent, ciężka praca, trochę fart i sporo opatrzności. Fakt, że nie trzeba o tym nawijać non-stop. Łatwo się zapętlić i to w formie, a nie tylko w treści. Dyskutowałem o tym nie raz i z niejedną osobą. Mam przez to na pewno większy dystans do siebie. No i jakaś część wieszanych na mnie „psów” wynika z czyjejś frustracji. My, ludzie, tak już po prostu mamy. Sam mam czasem ochotę porzucać mięsem, jak ktoś rozjebał, a ja akurat zamulam. Pingwini zgięty dziób jest w tym miejscu, gdzie kumasz, że cudzy sukces nie jest z automatu twoją porażką. I to wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać.

Cytując  utwór Tedego, który bardzo lubisz: „Sukces jest klęską, przekleństwo/ Wygrywanie to przestępstwo”.



Tak. Chociaż ja z drugiej strony nie do końca lubię do bólu przesadnego obnoszenia się z jakimkolwiek sukcesem. Tu zawsze trzeba uważać, żeby motywator, którym machasz przed nosami innych, nie zmienił się nagle w czerwoną płachtę. Wracając do cytatu – trochę to ewoluuje razem ze zmianą pokoleniową, bo to takie ewidentne pozostałości poprzednich systemów i pokutujące przez to stereotypy. Z drugiej strony te postępujące zmiany przynoszą nacisk na sukces, który liczony jest wyłącznie w kategoriach materialnych. Ja w pewnym momencie też chyba za bardzo zamerykanizowałem swoją wizję, przez co mogła wydać się nienaturalna i kontrastująca nieco z polską rzeczywistością. Sporą rolę odgrywała tu też kwestia inspiracji konkretnymi artystami z zachodu, głównie z okolic G.O.O.D. Music czy MMG. Akurat to się nie zmienia do dziś, ale staram się merytorycznie trzymać bliżej naszych chodników.

Czy obowiązywał cię podział na ciemną i jasną stronę hip-hopu?

Jasne. Początkowo nawet bardzo. Miałem taki lot, jakbym był w Obrońcach Tytułu. Relacje z Płocka oglądałem w stanie przedzawałowym (śmiech). Ale zawsze doceniałem też kunszt Tedego, choć znacznie bliżej mi było wtedy do stylówy chociażby Pezeta.

Kiedyś miałeś problem z zaakceptowaniem swoich inspiracji związanych z Pezetem, Dizkretem czy Mesem.

Wiesz, jak jesteś w czymś nowy, przebijasz się dopiero, to każde takie porównanie odbierasz jako swego rodzaju ujmę. Nawet jeśli to czołowi gracze. Bierzmy pod uwagę, że te, powiedzmy, dziesięć lat wstecz dbanie o swój unikatowy styl miało przeogromne znaczenie. Mój styl to wypadkowa true i postrtrueschooowej Warszawy, tego, co wypracowałem na freestyle`ach plus jakaś mała doza Białostocczyzny, a sekretem nie jest, jak nawijał np. Dyha, więc tu wszystkie klocki powinny pasować do siebie jak ulał.

Buntowałem się nieco, bo i często trudno jest zaakceptować jakieś skrajne opinie na temat siebie czy swojej twórczości. Niby wszyscy tutaj powinniśmy działać na rzecz, że tak ładnie ujmę, rozwoju hip-hopu, ale często punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Później też przez to parę razy czułem się atakowany, ale nie jestem tu od strzelania fochów, tylko od robienia muzyki.

Przekułeś to zaszczucie w rozgoryczenie, czy udało ci się od tego uciec?



Bywam rozgoryczony i sfrustrowany. Biorę udział w rapie nad Wisłą anno domini 2015, trudno się czasem nie wkurwić czy to na mechanizmy rządzące, czy uczestników tego balu. Jednak nie wmuszam, nie wkładam na siłę do głów swoich poglądów. Wiem, że są ludzie patrzący, widzący i czujący, z różnych względów, bardzo podobnie do tego, jak świat postrzegam ja i to z nimi komunikuję się przez muzykę. Co nie znaczy, że jestem śmiertelnie poważny i brak mi dystansu, a odkąd umiem czytać komentarze na YouTube głosem Sir Micha, to w ogóle współczynnik wkurwu zaczął drastycznie maleć. Michu jest arcymistrzem w tej dziedzinie. Śmiech do łez gwarantowany. W ogóle czas w NWJ uważam za bardzo inspirujący. I Michu, i Tede to mega kumaci i świadomi tego co robią goście. Bawią się konwencją, jak chcą, a „premedytacja” to chyba u nich słowo klucz. Tam jest hip-hop. Nie ten z podręcznika z początku lat 90., ale ich autorski, własny. Ja to szanuję, bardzo.

Opowiedz, proszę, więcej o swojej prywatnej relacji z Michem w kontekście tworzenia razem muzyki. Z tego co wiem, muzyk grał na twoim weselu na trąbce.



Z Michałem znamy się od… hmm… 2007, 2008? Poznaliśmy się chyba przy okazji przeglądu undergroundowych grup w Kętrzynie. Byliśmy obaj w jury. Swoją drogą zwycięzcą zostali wtedy reprezentanci Łodzi… Dwa Sławy. Później mieliśmy okazję pracować razem przy moim oficjalnym debiucie, czyli „Dwuznacznie”. Rzeczywiście Michał trąbił nam przy ślubnym kobiercu, a i na weselu miód pił i lulki palił (śmiech). Od jakiegoś czasu ustawialiśmy się na jakąś ewentualną współpracę, ale dopiero przy „Definitywnie” doszła ona do skutku. To jedna z najbardziej utalentowanych i w ogóle fajniejszych osób, jakie miałem okazję poznać. Mam nadzieję, że coś razem jeszcze kiedyś wymyślimy.

Zahaczyliśmy o poczucie rozgoryczenia i to mi przypomniało jedną kwestię. Powiedziałeś w rozmowie z Arturem Rawiczem w 2012 roku: „Jestem idealistą, ale pogodziłem się z tym, że w moim zawodzie połowa koncertów jest do kotleta”.



Tak powiedziałem? Zatem od tego czasu musiało się przydarzyć wiele zajebistych koncertów (śmiech). Na nowym albumie nawinąłem, że „nie piszę jak Crowd Pleaser, co żyje pod franczyzę”, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jednak muszę dawać ludziom rozrywkę. W koncerty staram się pchać tyleż tej atrakcyjności, jakichś fajnych patentów, co i prawdziwych ludzkich emocji, wyłapywać te spontaniczne sytuacje, co każdy koncert czyni innym i wyjątkowym.

Równie uciążliwe bywa dla artystów granie w klubach z małych miast o wątpliwej reputacji. „Boom”, „Tropical”, „Tip Top”-  to tylko niektóre wcielenia prowincjonalnej dyskoteki, która znajdowała się na obrzeżach twoich rodzinnych Siemiatycz. Opowiedz o tym miejscu, gdzie dane było ci zobaczyć koncerty Grammatika czy Fenomenu, czy freestyle`ować po raz pierwszy z Wujkiem Samo Zło.



W „XOXO” mówię dokładnie o tym miejscu („W tle dyskoteki, małomiejskie rozrywki”- przyp.red)! Ten klub to była jedyna rozrywka dla młodych ludzi, więc nieważne, czego słuchałeś prywatnie, musiałeś tam bywać. Imprezy mocno zakrapiane, potyczki płci różnych, ochrona bijąca, ale i przyjmująca czasem lanie. Sceny dantejskie były na porządku dziennym. Typowa małomiejska mordownia. Pamiętam koncerty Grammatika, Mor W.A. czy np. Peel Motyff!

A czy te bójki na dyskotece, to nie była głównie kwestia „sadziaków”, czyli właścicieli sadów, których niemało w twojej okolicy?

Widzę, że lekcje z podróży Łukasza Stasiaka odrobione (śmiech). „Sadziak” to mieszkaniec osiedla Sady, chociaż skojarzenie tej części polski z sadami dość słuszne. Kiedyś kilku typów z tego osiedla miało dużo do powiedzenia. To było najstarsze osiedle w mieście, więc i „kadra” była zawsze starsza, przez co mocniejsza nie tylko w gębie. Ja zyskałem szacunek i „święty spokój” grając w juniorach Cresovii Siemiatycze, bo w drużynie miałem chłopaków z różnych osiedli i automatycznie zaczęliśmy się z większością przyjaźnić.

A nie było nigdy źródłem konfliktów w Siemiatyczach to, że stara cerkiew i kościół katolicki praktycznie ze sobą sąsiadują?

Nie. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem zdarzało się słyszeć jakieś epitety bazujące na tym rozwarstwieniu wyznaniowym, ale absolutnie nie u mnie w domu. Ponoć w środowisku wiejskim zdarza się, że do dziś wygląda to nieco inaczej, ale trudno mi powiedzieć coś więcej. Czasem pożartujemy sobie z kalendarzowej latencji czy podwójnych świąt niektórych znajomych, ale poza tym nie ma mowy o jakichkolwiek niesnaskach. No co ty.

Dlaczego musiałeś powtarzać trzecią klasę liceum?

Byłem lawirantem i niebieskim ptakiem. Uczyłem się tego, co wydawało mi się interesujące. Potrafiłem mieć na świadectwie kosy tuż obok celujących. Nawet nie dokończyłem wtedy roku. Spakowałem się i wyjechałem na parę tygodni do Walii, stamtąd na chwilę do Londynu.

Jak wylądowałeś w Londynie?

Chodziłem na dodatkowe zajęcia z angielskiego, gdzie nauczycielami byli wyłącznie native-speakerzy. Ja trafiłem pod skrzydła świetnej Walijki, która jak się okazało była mega obcykana w muzyce. Hip-hop, trip hop, drum`n`bass. Głównie drumy. Przywiozła ze sobą sporo płyt, które u nas absolutnie nie były wtedy dostępne, rzeczy z Ninja Tune, Good Lookin, sety z BBC. Spędzałem z nią sporo czasu. Wszyscy myśleli, że to jakiś grubszy romans (śmiech), ale byliśmy po prostu przyjaciółmi. Zaprosiła mnie do siebie na wakacje, żebym zobaczył kawałek świata, a przy dobrych wiatrach coś sobie zarobił. Mieszkałem chwilę u jej rodziców, kosząc trawniki, myjąc taksówki i takie tam wyjazdowe prace. Później ona dostała etat w szkole w Londynie, okazało się, że znajomi jej rodziców zostawili wolną willę gdzieś w Lewisham (dzielnica Londynu) i spędziłem tam jakiś czas z grupką jej znajomych,

Te „szóstki z angielskiego” chyba zaprocentowały w przyszłości?

Jasne. Nie jestem, szczególnie teraz, super płynny w tym języku, ale fajnie, że zagranicą umiem się bezstresowo dogadać. W zasadzie 99% wiedzy czy informacji, jakie czerpię z sieci, jest w języku Albionu. Wybrałem się nawet dziennie na filologię angielską na SWPS, ale pewnego dnia pod blok na Gocławiu podjechali panowie z Mor W.A. i hajs na kolejny semestr wymieniłem na MPC 4000 prosto z ich bagażnika (śmiech). Nie wiem, może głupota, a może moment przełomowy.

Instynkt kieruje nas za tym, czego najbardziej pożądamy.

Logiki w moim zachowaniu widzę mało, ale to chyba nie jest dominująca cecha u artystów.



Przecież dalej tworzysz muzykę, więc skąd ta refleksja?



Robię, ale nie śpię na kokosowym prześcieradle i wcale nie jest kolorowo.

Jednak to jest świadomy wybór.

Świadomy, ale nie wiem czy też trochę nie taki klincz własnych marzeń i ambicji. Nie wszystko jest takie czarno-białe.

W rozmowie z Marcinem Flintem powiedziałeś, że „pod kopułą masz więcej Picassa niż może się wydawać”. To zaskakujące, bo wydajesz się być bardzo poukładany życiowo i emocjonalnie.

To jest grubą nicią szyty paradoks. Ja siebie mam za roztrzepanego idealistę i naiwniaka. Z kolei od ludzi słyszę, że mam umysł szachisty, że jestem stonowany i spokojny. Która strona kłamie? (śmiech) Prawda leży po środku. Sytuacja życiowa wymaga ode mnie, żebym nie był „niebieskim ptakiem” i nawet jak to się czasem zdarzy, a zdarza się – wiem, gdzie mam gniazdo. Ale walczę o to, żeby nie zabić w sobie tego „dzieciaka”. Niech będzie on symbolem zajawki i niezblazowania, czegoś nierozplaszczonego przez walec niespełnionych oczekiwań i bucior dorosłości.

Niemało radości musiał sprawić ci wers „z podziwem patrzę na koncert Te-Trisa” z ostatniego albumu Włodiego.



To zawsze jest przyjemne, kiedy ktoś w swojej twórczości nawiązuje do ciebie. Kiedy robi to ktoś tak szanowany przeze mnie jak Włodi, to rzeczywiście podbródek wędruje nieco wyżej. Postanowiliśmy zrobić z jego wersu fragment nowego koncertowego intro. W ogóle imponuje mi sposób bycia Włodiego, jego pewność siebie. Czasem, jak go słucham, mam ochotę przytaknąć i powiedzieć „Tak, tato” (śmiech).

Jak tworzyłeś ten album, na którym pokazujesz się, zarówno jako człowiek i raper, z wielu różnych stron?

W czasie kiedy powstawało „Definitywnie”, mocno szukałem pomysłu na siebie. Wpłynęło to na mój styl życia. Przez półtora roku miałem okresy, gdzie żyłem sportem i fajną dietą, jak okresy gdzie cisnąłem nocny tryb życia, śniadanie o 15, a kolacje o 6 rano. W międzyczasie zaś trafiał się srogi melanż na drugim końcu Polski. Zaczynałem prace w mocnym dołku, żeby później równie mocno się wyprostować. Pisałem i nagrywałem na życiowym rauszu i na kacu. Stąd może brać się wrażenie, jakby Tetów było czasem kilku. W rzeczywistości chyba właśnie tak jest.

„Definitywnie”, czyli finalnie i ostatecznie. Chciałem zamknąć pewien etap. Chyba po raz kolejny nagrałem płytę, która summa summarum jest w jakiś sposób motywująca. Z pełną świadomością nawinąłem, że nie wiem, czy to nie łabędzi śpiew, bo być może to akurat etap nagrywania płyt zamykam tym krążkiem. Stąd wiele tematów ugryzłem w nieco poważniejszy sposób.

W ten schemat wpisuje się utwór pt. „Stratosfera”. Jest to niezwykle emocjonalny kawałek obrazujący różne tragedie, które dotknęły ciebie i twoich bliskich.

Ten numer był i jest dla mnie o tyle trudny, że dotyka i opowiada nie tylko o mojej prywatności czy wręcz sferze intymnej. Nie wiem czy powinienem to opowiadać w wywiadzie, bo wyjdę na jakiegoś psychola, ale nagrywałem go dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zmarł mój ojciec. I nie, że w tym samym bloku czy mieszkaniu. Dokładnie stojąc na tym samym metrze kwadratowym. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo i tak pewnie nikt już u mnie od tej pory nic nie nagra (śmiech). W każdym razie, stałem tam sam, w środku nocy. Zwykle nagrywam sam i zwykle w nocy, ale ta sytuacja była mocno wyjątkowa. Życie z krwi i kości.

Prawdziwie uniwersalne. Każdy jest skazany na stratę kogoś bliskiego.

Wyjątków w tej materii nie ma. Dla niektórych może się to wydawać nieco bezpardonowym wywlekaniem delikatnych spraw na światło dzienne. Gadam o tym szczerze, bo ufam, że czasem takie „flaki” mają wyjątkową moc. Potrafią bardziej motywować i nic tak nie zmusza do refleksji jak „real life shit”. Stratosfera… Swoją drogą, ostatnio po Flow Festiwalu w Siemiatyczach podszedł do mnie chłopaczek, o, pogadać, zbić pionę. W trakcie rozmowy okazało się, że pamiętam go sporo młodszego i kojarzę jego matkę. Nie powiedziałem mu, że to ona weszła do klasy na lekcji historii w moje 17. urodziny i zakomunikowała, że muszę iść szybko do domu, bo odeszła moja babcia. Tych kropek nie widać na półce w Empiku, nie znajdziesz ich, słuchając pobieżnie, ale są i łączą się zawsze po jakimś czasie. Historie odnajdują swoich bohaterów, mają ciąg dalszy itd. Im prawdziwsze to jest, tym mocniej działa ten magnes.

„Dzieci naszych starych” z Kubą Knapem, porusza szczególnie ważny temat w naszych czasach. Definiujecie ciężar, jaki wiąże się z wchodzeniem w dorosłość. Jedni to odkładają, inni przyśpieszają, ale nikt tego nie uniknie.

Temat Amazonka. Szesnaście wersów to nieco mało na analizę zjawiska z jednej strony kidultsów (zjawisko osób dorosłych odwlekających czas dojrzałości i samodzielności-przyp.red.), z drugiej strony korpokolenia, a między tym wszystkim pochylenie się nad takimi asami jak ja czy Kuba (Knap), zawieszonymi w nieco dziwnej pozycji społeczno-zawodowej. Udało się nam tak poszturchać temat, ale i muzyka nie jest w tym numerze motywująca do jakiejś filozoficznej ofensywy. Raczej strawny, acz bystry, podszyty fajnym vibe`em komentarz. Chyba się udało. Kuba Knap idealnie wpasował się w ten upalony groove. Pierwsza wersja zwrotki nie bardzo mi się podobała i nie wiedziałem jak podejść Kubę, żeby nie powiedzieć, że jest chujowo, bo nie było, ale jednak, może by tak… (śmiech). Na szczęście Knapiwo okazał się świetnym, zaangażowanym i kumającym typem, a finalna wersja powstała w świetnym klimacie w NWJ.

Czy wiąże się jakieś szczególne wspomnienie w związku z powstaniem utworu „trzech Adamów”? Mówie tu „Tam i z powrotem” z płyty „Dwuznacznie”, gdzie zaprosiłeś O.S.T.R-a i Łonę.

Nie. Nie ma ani aforyzmów, anegdot ani skandali zrodzonych z tamtej współpracy (śmiech). Pracowaliśmy korespondencyjnie, chociaż akurat w tamtym czasie i z jednym, i z drugim widywałem się dość często. Ostrego odwiedzałem, a w zasadzie to zabierał mnie do siebie do domu. Gadaliśmy całe noce, gdy on siekał bity. Do tej pory jestem pod wrażeniem. Myślałem, że opowieści o nim były przesadzone. Nie były (śmiech). Łonę natomiast poznałem lepiej podczas warsztatów w Monarze w Babigoszczy. Był taki moment, że pojawiałem się tam dość często i razem z Jeszem czy Łoną prowadziliśmy warsztaty i różne zajęcia dla pacjentów.

Wracając do utworu, to było dla mnie nie lada wyróżnienie, że zgodzili się wtedy na współpracę. Zresztą teraz też byłoby takowym. Adam, ten łódzki Adam, powiedział mi kiedyś, żebym „każdy moment traktował jak początek”. Strasznie mi to się w pewnym momencie wryło pod czaszkę. Dla kontry powiem, że Kuba Knap zapytał się mnie ostatnio, czy w moim przypadku „to nie pora już, żeby poczuć się szefem?” (śmiech).

Wspomniałeś niejednokrotnie, że „Moroder” jest najważniejszym utworem na nowej płycie. Dlaczego?



Bo jest o mnie i o mojej żonie Izie. Zresztą to doskonale słychać. Na przestrzeni ostatnich lat spędziliśmy ogrom czasu w aucie, w którym za sterami najczęściej zasiada właśnie ona. To ona zajmuje się bookingiem naszych koncertów i dostarczeniem wesołej gromadki na miejsce. Ja nie mam prawka. Złożyłem obietnicę, że zrobię jak wpadnie mi złota płyta, więc pewnie prędzej stado bizonów wlezie na żyrandol… (śmiech).

Setki razy gapiłem się nocą w szybę, rzucałem to wszystko albo snułem jakieś odważne plany. Czasem nie wiem czy gdzieś jedziemy, czy gdzieś uciekamy, czy wracamy akurat do domu. Wiem jednak, że ona jest zawsze gdzieś blisko, mogę liczyć na jej wsparcie, na to, że pomasuje i uspokoi ten zryty beret. Na „Definitywnie” tniemy razem gdzieś przez Polskę nocą, trochę pogubieni, ale ciągle wierząc, że wszystko jakoś poukładamy, nie idąc przy tym na skróty i kompromisy.

Na początku pytałem o reakcję żony na „XOXO”, ale teraz wiem, że powinienem pytać o „Moroder”.



Bo kropki, których nie widać na pierwszy rzut oka, łączą się zwykle po jakimś czasie.

Polecane