Spotykamy się zaraz po popkulturowym zamieszaniu w związku z tym, że nadszedł dzień do którego przenosił się Michael J.Fox w „Powrocie do przyszłości”. Wiem, że lubisz tę serie. Gdybyś podróżował w czasie, gdzie byś się wybrał?
Myślę, że w okres średniowiecza. Lubię klimaty fantasy, które są w pewien sposób odzwierciedleniem tego czasu w historii. Pewnie nie byłoby łatwo przeżyć w tym okresie, ale jak miałbym gdzieś się przenieść, to właśnie tam. Choć bardzo chciałbym zobaczyć dinozaury, ale tu już w ogóle szanse na przetrwanie spadają prawie do zera (śmiech).
W showbiznesie też łatwo o wyginięcie, choć parę dinozaurów przeżyło. Przy okazji promowania płyty Curly Head mówiłeś: „na kompromisy jesteśmy za młodzi i zbyt świeży”. Ciągle tak to widzisz?
Mamy tyle własnej inicjatywy, zdania na temat tego co chcemy robić, że nie potrzebujemy się skłaniać w stronę łatwych rozwiązań. Możemy robić to co chcemy, bazując na energii i pasji, którą mamy. Tworzymy, a potem gramy na żywo to, co się nam podoba. Nie musimy iść na kompromis, bo mamy komfort – nikt nam nic nie narzuca.
Naprawdę? Niewielu artystów wydając w dużej wytwórni, może pochwalić się pełną swobodą artystyczną.
Jeśli jakieś kompromisy się zdarzają, to spójne z tym, co ja chcę zrobić. Największym kompromisem na poprzedniej płycie był fakt, że znalazły się na niej polskie utwory. To nie był problem, a co więcej te kawałki zostały dobrze odebrane. Czy to „Trójkąty” czy „Nieznajomy”, ale też i utwór do „Kamieni na Szaniec”. Zrozumiałem, że głos w języku polskim jest dla słuchacza całkowicie nowym instrumentem. Lubimy czuć na sto procent to, co artysta przekazuje słowem.
Grałeś już coś z nowego albumu „Annoyance and Disappointment” na żywo?
Ostatnio kilka piosenek w radiu i to było ogromne przeżycie. Widownia żywo zainteresowana, bo słucha jeszcze nieznanego materiału. Widzisz w ich oczach, że słyszą te dźwięki pierwszy raz, dopiero poznają refreny. Nie mogę się doczekać koncertów. Mocno się szykujemy do premierowego w Warszawie i myślę, że będę przeżywał przed nim jeden z fajniejszych stresów.
Zadowolony jesteś z płyty? Czy wielki sukces komercyjny i artystyczny pierwszego solowego albumu nałożył dodatkową presję i wzmocnił wydźwięk rozmów dotyczących „syndromu drugiej płyty”?
Nie. Na tyle mi się podobały nasze kompozycje, atmosfera w której przyszło nam tworzyć, że nie miałem kompletnie czasu na tego typu refleksje. Nie bałem się, że może wyjść coś złego i tak też się nie stało. Czułem dużo świeżej inspiracji, by stworzyć coś dobrego. Stąd pewność, że się uda. Lubię tę płytę, ale przy tym wiem, że następna będzie lepsza.
Lubisz podkreślać inspirującą siłę smutku. Stwierdzasz, że lubisz w nim „pływać”. Z kolei ten album ma więcej werwy, intensywności.
Płytą z Curly Heads trochę się wykrzyczałem, co miało duży wpływ na ten album. Ten smutek objawia się poprzez mówienie o przyziemnych sprawach, ale dla mnie ważnych. O miłości, o przywiązaniu do drugiego człowieka. Czasem smutek w moich utworach daje o sobie znać poprzez zagubienie, poszukiwanie sensu życia. Coś takiego można znaleźć w utworze „Son of Analog”. Jest tam smutek, ale taki bardziej „wkurzony”.
Okładka Annoyance and Disappointment” to poniekąd podróż w czasie, o której już wspominaliśmy. 130-letni obraz Juliusa Kronberga pt. „Dawid och Saul” pokazuje… ciebie.
Około rok temu zacząłem dostawać wiadomości, w większości od maturzystów powtarzających materiał z polskiego. Pisali, że „Dawid Posiadło jest w podręczniku do języka polskiego”. Podobieństwo było faktycznie uderzające, więc wstawiłem dzieło Kronberga na swoim Instagramie. W końcu ktoś zaproponował, abyśmy zrobili okładkę płyty z tego obrazu. Stwierdziłem, że ma to sens. Koleś wygląda jak ja, lubi muzykę, ma na imię Dawid – wszystko się zgadza (śmiech). Dodatkowa koncepcja graficzna płyty, stworzona przez Rook Book, ma moim zdaniem podobny, „analogowy” klimat. Okładka była namalowana przez człowieka, obrazy do książeczki zaś stworzone przez artystkę współczesną. Chodziło o to, aby ominąć cyfrowy, „powerpointowy szablon”, a oprzeć się na organicznym i ludzkim wytworze.
Od początku współpracujesz z piosenkarką, niegdyś charakterystyczną prezenterką MTV, Karoliną Kozak. Na pierwszej płycie odpowiadała za wszystkie polskie teksty, ale i na „Annoyance and Disappointment” też ma swój wkład. Czy był to twój czy wytwórni pomysł?
Już przy pierwszej płycie Karolina była blisko wszystkich wydarzeń. Znaliśmy się już wcześniej, bo po mojej pierwszej próbie w programie X-Factor, Karolina odezwała się, bym gościnnie zaśpiewał na jej płycie. W ten sposób powstał numer „Heart Pounding”.
Również część muzyków, z którymi grała Karolina, jest teraz w moim zespole solowym. Wtedy też poznałem Bogdana Kondrackiego, który produkował zarówno debiut jak i ten album. Karolina była zawsze taką dobrą duszą tego, co robiliśmy z Bogdanem. Mówiła swoje zdanie, które miało dla nas duże znaczenie. Przy pierwszej płycie pisała polskie teksty, zaś na tym albumie pomogła mi z jednym utworem, który napisaliśmy razem. Jakoś tak się to wszystko fajnie potoczyło, że sobie nawzajem pomagamy.
W pisaniu angielskich tekstów nie potrzebujesz pomocy, bo jak sam mówisz, tworzenie w tym języku jest dla ciebie prostsze.
Od zawsze miałem kontakt z językiem angielskim, bo jestem rocznikiem, który uczył się go już od pierwszej klasy podstawówki. Brat mnie zawsze nakierowywał na zagraniczne zespoły, oglądaliśmy filmy z napisami, a nie z lektorem. Zawsze czułem i lubiłem ten język, bo miałem lekkość i łatwość w formułowaniu moich myśli. Przy tej płycie poczułem jednak, że fajnie będzie powiedzieć coś swoimi słowami w naszym języku. Ciekawe jest pisanie po polsku. Myślę, że na następnych płytach też będzie taki podział – trochę po naszemu, a trochę po angielsku.
Masz ulubiony kawałek zespołu Queen? To chyba wiąże się poniekąd z nauką angielskiego.
„Spread Your Wings”. Pamiętam, że jak nie było Internetu, to mój brat ściągał na dyskietki różne strony internetowe, m.in stronę Queenu. Były tam wszystkie teksty, etc. Jak wyjeżdżał, to korzystałem z jego komputera. Zostawiał mi instrukcję, jak wszystko odpalić, żebym sobie czytał tekst słuchając przy okazji płyty. Pamiętam, że ten utwór zrobił na mnie wielkie wrażenie. Może dlatego, że jako jeden z nielicznych, był zrozumiały (śmiech).
A co z tekstami Ich Troje? powiedziałeś w wywiadzie dla weekend.gazeta.pl, że parę utworów tego zespołu odbiło się piętnem na twoim dzieciństwie.
Przeboje Ich Troje leciały non stop w radiu i telewizji, teledyski pozostawały w pamięci. Każdy o nich mówił. Były czasy, że totalnie się jarałem. Cały zespół Curly Heads ma sentyment do Ich Troje. Mamy w zespole ulubiony ich kawałek, gdzie Jacek Łągwa śpiewa; „I znów trzasnąłem drzwiami samochodu/ Włączyłem radio, aby dalej stąd/ I nagle głos twój w radiu usłyszałem/ Nie brzmiało to jak przed godziną – won!” (chodzi o utwór „Lecz to nie to”- przyp.red). Świetne! Sprawia nam dużo radości śpiewanie tego na próbach. A słynne: „Nie chcesz chyba powrócić jak Eos/ W wiotkich jak motyl marzeniach…”? Dziś nas to chyba trochę śmieszy, ale kiedyś ten i inne utwory poruszały. Niezależnie od tego co czujemy dzisiaj do muzyki, mamy ogromny szacunek do tego zespołu i życzymy im samych dobrych chwil.
W tym samym wywiadzie ze smutkiem stwierdziłeś, że rock’n’llowe życie was ominęło i trochę tego żałujesz. Na ile jest to kokieteria, a na ile naprawdę tak uważasz?
Skłaniamy się w stronę „szaleństwa”, ale uważam, że jest to z naszej strony grzeczne. Za dużo mamy w sobie dobrze zakorzenionych, właściwych wartości. Jest też strach przed tym, co ktoś może powiedzieć o tym, co zrobimy w trakcie imprezy, po pijaku etc.. Za dużo analizy i zastanawiania się nad konsekwencjami naszych czynów i słów. Rozwaga każe nam rozdzielić imprezy od pracy i koncertowania. Choć nie mogę powiedzieć, że na koncertach zawsze jesteśmy do końca trzeźwi (śmiech). To jest rock’n’roll, a w nim jak wiadomo, działy się „grubsze” rzeczy.
Normalna sprawa. A myślisz, że łatwiej byłoby ci „puścić hamulce” będąc artystą, powiedzmy, dwadzieścia lat temu? W czasach, gdy wszyscy wokół nie mieli kamery i internetu w telefonie.
A może przez to, że musimy na wiele rzeczy uważać, będziemy dłużej żyli i cieszyli się muzyką? Jest taki film o życiu Johnny’ego Casha pt. „Walk the Line” (polski tytuł „Spacer po linie” – przyp. red.). Podobało mi się, że mówił w nim o korzystaniu z uroków rock’n’rollowego życia. Jeśli spodobał się jakiejś kobiecie na koncercie, to bez większych konsekwencji mógł z nią pójść do pokoju, przespać się i przeżyć – na pewno – niezapomniane chwile i… tyle. Fajnie byłoby, tak bez sumienia, cieszyć się życiem towarzyskim.
A ty uważasz, że tak nie możesz? Nie chcę wchodzić w twoje prywatne sprawy, lecz chodzi mi o ogólny koncept wolności w życiu artysty w kontekście czasów, w których mu przyszło żyć. Wydaje mi się niebywałym kontrastem, gdy jedna z największych gwiazd naszej sceny muzycznej, mówi o ograniczeniach, jakie nakłada na niego obecny czas.
Tak. Oprócz tego, że jestem wierny i zakochany, to myślę, że to byłoby niestosowne i nie w moim stylu. Byłoby to złamanie zasad, według których żyję i w które wierzę od lat.
Jednak sam fascynujesz się artystami, którzy łamali te zasady.
No jasne. Wynika to z tego, że patrzysz na kogoś, kto robi coś teoretycznie dla ciebie zakazanego, a to zawsze jest pociągające. W moim słowniku artysta to osoba, która musi być trochę egoistą i działać impulsywnie. Spójrz na Iana Curtisa, wokalistę Joy Division. Film „Control”, świetnie obrazuje jeden z problemów jego życia. Bardzo smutna historia, ale muszę przyznać, że dorastając często czułem się podobnie. Nienawidził się za to co robił, ale też nie chciał się temu opierać. Potrzeba zaspokojenia swojego szczęścia była na tyle destrukcyjna, że nie dał rady tego udźwignąć. To nie jest tak, że chciałbym tak robić, być jakimś symbolem kojarzącym się z rubasznością, lekkością i bezgraniczną swobodą. Lubię to, że jestem poukładany i że żyję, w moim przekonaniu, jako dobry człowiek.
Gdzieś jednak kończy się twój zestaw zasad, a zaczyna wizerunek. Co jeśli się zmienisz? Będziesz czuł swobodę rozwoju, wiedząc, że ludzie przyzwyczaili się do pewnego obrazu twojej osoby?
Żyjemy w czasie, gdzie liczą się świetne cycki, napompowana klata, smukła figura, etc. A zapominamy, że Morrison był cherlawym chłopcem. To co się dzieję pod ludzką powłoką, traci wartość. Mam wrażenie, że ludzie polubili moją muzykę i mnie dlatego, że nie udaje kogoś kim nie jestem. Nie wymyślałem postaci – byłem sobą. Przechodzę normalny rozwój człowieka, który chcę iść do przodu. Zmiana jest nieodłączną częścią życia i jestem przekonany, że kiedyś pojawią się ludzie, którzy powiedzą: „Kiedyś to Dawid był normalnym, fajnym gościem”. Będą tłumaczyć mój obraz w swoich oczach sodówą, etc. Z kolei ja będę walczył o to, na czym mi zależy, może zabiorę głos w paru mniej uniwersalnych sprawach. Bardziej konkretnych i przyziemnych. A może będę już zmęczony? Może nie będę chciał robić muzyki? Okaże się kim będę.
Zaczęliśmy rozmowę od kultowej trylogii Roberta Zemeckisa, wróćmy na chwilę do świata kina. Jeden z utworów na nowej płycie nazwałeś „Bela”. Skąd pomysł na tytuł pochodzący od węgierskiego aktora znanego z roli Draculi?
Krótka i prosta historia. Angielska wersja utworu nazywa się „Lugosi”. Mamy zatem pełne imię i nazwisko aktora: Bela Lugosi. Oglądałem w pewnym momencie życia dużo filmów reżysera Eda Wooda w których grał Bela.
„Najgorszy reżyser świata” to zawsze dobry temat do rozmowy.
Fascynował mnie zawsze upór tego gościa. Wierzył w swoje produkcje tak bardzo, że ta wiara umożliwiała powstanie tych filmów. Nie widział trzęsącej się z dykty ściany, a skupiał się na emocjach swoich postaci. To było piękne jak dla mnie. Wracając zaś do historii tytułu utworu „Bela”- w angielskiej wersji piosenki używam cytatu z filmu Wooda, który wygłasza Bela Lugosi. Na początku filmu „Glen lub Glenda” jest taka scena, w której Lugosi ma absolutnie bezsensowny i abstrakcyjny monolog, który idzie jakoś tak: „Pull the string, pull the string. Beware of the big green dragon that’s sits on your doorstep. He eats little boys…”. Nie wiadomo, dlaczego to mówi. W trakcie tego monologu bizony przelatują przez ekran. Bardzo ciekawa scena. Użyłem tego całego cytatu „obawiaj się wielkiego zielonego smoka, który siedzi przed twoim domem i zjada małych chłopców”. Abstrakcja, ale podobało mi się to zdanie, a i sylaby się tak ułożyły, że mogłem to zaśpiewać. Tak więc nazwałem utwór, aby oddać hołd Bela Lugosi i tej scenie, która jest dla mnie bardzo inspirująca.
Nawiązania filmowe są chyba dość istotne w twojej twórczości.
Z filmów i z gier video. W „Forest” korzystam też z paru zdań z Final Fantasy VII (kultowa gra RPG z 1997 roku wypuszczona na Playstation – przyp.red.). Ta gra była jak najlepsza „książka”, biorąc pod uwagę jak wciągającą i rozbudowaną fabułę prezentowała. Boję się trochę reedycji, bo to jak wejście na święty teren, który bardzo dużo znaczy dla milionów ludzi. Dla tych, którzy przeżyli tę grę, wymyślali sobie głosy bohaterów, stawali się zwalistym Barrettem, dziwnym Cloudem, delikatną Tifą. Dodatkowo gra posiadała muzykę Nobuo Uematsu. Przecież „Cloud Theme” to jest jeden z najpiękniejszych utworów ever.
Korzystam z rzeczy z którymi dorastałem i które mnie poruszyły. Filmowe nawiązanie w „Forest” jest bardzo proste do odkrycia. Zdanie „run Forrest, run” było dla mnie zawsze istotne, dobrze oddawało metaforę istnienia. Musisz pokonać swoje słabości, a wtedy udaje ci się uciec od swoich demonów. Wyjątkowe zdanie, które mogłem zaśpiewać.
Znasz utwór „Forrest Gump” Franka Oceana?
Franka oczywiście znam… Może jakbym usłyszał, to bym skojarzył. Myślę, że „Forrest Gump” jest takim filmem, który przewinął się jako inspiracja wielu utworów. Film, który jest doskonały, więc nawiązań w sztuce musi być multum.
Swoją drogą, w październiku 1994 roku w kinach był wyświetlany jednocześnie „Forrest Gump”, „Skazani na Shawshank” i „Pulp Fiction”. Jedno z najlepszych rozdań oscarowych w historii, skumulowało się na srebrnym ekranie w jednym miesiącu.
No co ty?! Trzy najlepsze filmy na świecie i wyszły w jednym czasie? Jak wybrać spośród trzech obrazów, z których każdy znajduje się na liście kinematografii wszech czasów. Ja bym nie wybrał, bo dla mnie każdy jest doskonały. Choć biorąc pod uwagę aurę Oscarów, rozdzieliłbym statuetki pomiędzy „Forresta” i „Skazanych”. Te filmy są bardziej metaforyczne i uniwersalne, ujmują bardzo szeroko, drogę życiową człowieka. Zaś „Pulp Fiction” to konkretna historia, w którą nie bardzo mogę uwierzyć. Świetna, ale chyba mniej życiowa.
Skoro jesteśmy przy metaforycznych i konkretnych obrazach. Na parkingu nocą jesteś linczowany przez różnych ludzi, mała dziewczynka zapisuje ci na brzuchu słowo „Zły”, a i dostajesz farbą, tworzącą na twoim ciele naszą narodową flagę. Jak interpretujesz teledysk do singla „W dobrą stronę”?
Jak dla mnie to historia, która opowiada o gościu, o jego uczynkach, wadach i zaletach. Kiedyś nabroił i zbiera teraz żniwo swojego postępowania. W teledysku pokazane są wartości, w które wierzył, których bronił. Dałem mu też świadomość swoich ograniczeń, chciałem, żeby mimo wszystko był to bohater, który zdaje sobie sprawę z tego, że popełniał błędy, i że powinien je naprawić. Stąd cała scena sądu.
Ile razy dostałeś farbą podczas kręcenia teledysku?
Raz, bez dubli (śmiech). Była to jednak scena, do której najdłużej się przygotowywaliśmy, jedna z ostatnich. Przez pół godziny stałem w miejscu, gdy zabezpieczane były folią kamery, podłoże, wszyscy dookoła (śmiech). Ja stałem w kurtce narzuconej na gołą klatę i czekałem, aż obleją mnie tą farbą. Gdy już przyszło co do czego, chwilę trwała dyskusja, kto ma mnie oblać, bo był strach przed odpowiedzialnością, skoro mieliśmy jedną szansę na powodzenie. Na szczęście się udało.
Niejednokrotnie wspominałeś o tym, że nasz showbiznes wydawał ci się fikcją, zaś gdy poczułeś jego obecność – pozostawił wrażenie dziecinnego. Wyolbrzymia i nie skupia się na tym co istotne, lecz na tym co błahe i powierzchowne.
W pewnym momencie się orientujesz, że to co mówisz do jednej osoby, nie trafia tylko do niej, a jest analizowane przez większą grupę. To jest w sumie mój pierwszy kontakt z ludźmi dorosłymi w środowisku zawodowym. Nie wiedziałem, że do tak wielu rzeczy trzeba mieć dystans lub chować je tylko dla siebie. Niewielu jest ludzi w tej branży, którym możesz zaufać. To jest lekcja, którą ciągle przeżywam. Brak komunikacji jest częstym problemem. To też często moja wina, bo nie zawsze lub nie wystarczająco informuję o rzeczach, w których biorę udział. Tak było np. z udziałem w programie Z dupy.
Kayah opowiadała mi, że jak piętnaście, dwadzieścia lat temu, chciałeś coś stworzyć z drugim artystą, rozmowa nie zaczynała się od pieniędzy.
To ciekawe. Jeśli mówimy o kolaboracjach, to ja nie zaczynam rozmowy od stawki. Staram się decydować o artystycznych wyborach licząc na muzyczną satysfakcję i fajny efekt współpracy. To jest dla mnie najważniejsze.
To czyj telefon sprawia, że bez dodatkowych pytań, wchodzisz we współpracę?
Piotra Roguckiego, Meli Koteluk, Artura Rojka, Zbigniewa Wodeckiego, Maryli Rodowicz… Choć „Pełnia” (utwór wyprodukowany przez Donatana – przyp. red.) mnie zawiodła, liczyłem na więcej. A z drugiej strony jakby pani Maryla powiedziała: „Chodź chłopcze, zaśpiewajmy coś” – nie oszukujmy się, nie odmówiłbym! Super, gdyby Taco Hemingway chciał zrobić coś razem, ale nie wiem, czy on chciałby ze mną współpracować.
Myślisz? Uważam, że bardziej wam po drodze, niż może się wydawać. Z kolei Ment XXL z Rasmentalism, pytany przez mnie, z jakim wokalistą chciałby zrobić projekt, bez zawahania wymienił ciebie, wspominając fajną współpracę przy okazji utworu dla Polskiego Radia.
Zajebista współpraca, bardzo ciekawy gość. Byłem bardzo zdziwiony, tym jak wysoki jest to człowiek. Od pierwszej demówki którą podesłał, czułem, że to będzie coś fajnego. Jak położyłem wokal było tylko lepiej, a jak spotkaliśmy się w studiu, to już byłem przekonany, że spotkałem właściwą osobę. Podobało mi się to, że wiedział czego ode mnie chce, miał koncept, rady, uwagi- produkował to po prostu. Nie jest tylko kolesiem od bitu. Mam nadzieję, że kiedyś się uda się jeszcze coś zrobić, bo mamy wspólny przelot.
Wspomniałeś Taco Hemingwaya, a czy są jacyś inni raperzy, z którymi dzielisz przelot?
Ten Typ Mes bardzo mnie fascynuje. Teksty, które pisze, są świetne, choćby te na nowej płycie Korteza. Przyznam, że poczułem romantyczność w jego piórze. Nie taką słodką, ale bolesną, życiową wrażliwość. Widziałem raz Mesa występującego na Fryderykach. Jest moc i energia. A potem czytam taki tekst jak u Korteza i myślę: „stary, ile ty masz w sobie pięknych słów, jakie przejmujące historię piszesz”. Mam nadzieję, że kiedyś uda się coś zrobić razem.
Wspomniałeś wywiad dla kanału Z dupy. Zdziwiło cię, ilu ludzi nie zrozumiało tej konwencji?
Nie. Miałem świadomość jak jestem postrzegany. Tym występem chciałem powiedzieć fanom: „jesteście ekstra, ale jestem zwykłym chłopakiem, który przeklina, żartuje z samego siebie i potrafi wylać na siebie wiadro kupy… z dupy” (śmiech). Chciałem pokazać inne, równie prawdziwe oblicze mojej osoby. To było ciekawe przeżycie, choć wiele osób miało do mnie pretensje.
Jednak ludzie zawsze będą mieli oczekiwania wobec tego, kim będziesz. Ciężka sprawa, jak się na tym zastanowić. Tylko podróż w czasie mogłaby pomóc.
(śmiech). Wiem, że będę sobą i to może wywołać kiedyś zgrzyt z otoczeniem. Nie paraliżuje mnie jednak ta myśl, bo najważniejsze, aby umieć balansować między tymi światami, w których się żyje. Już teraz, gdyby ktoś nagrał moje żartobliwe rozmowy z bliskimi i przyjaciółmi – mógłby mnie wziąć np. za egocentryka. Zaś w miejscach publicznych i oficjalnych sytuacjach, jestem rozważny, ważę słowa. Myślę o tym co jest stosowne w danym momencie.